Krupskaja zaśmiała się cicho.
– Co ci przyszło do głowy? – spytał Lenin.
– Kiedyś czytałam twoją charakterystykę. Już nie pamiętam, kto pisał, że jesteś najzdol-nieszym uczniem jezuitów, że w tobie się skojarzyły wady i talenty Machiavelego, Talleyranda, Napoleona, Bismarka, Bakunina, Balanqui i Nieczajewa – rzekła ze śmiechem.
– Do takiego biografia można zastosować określenie popów rosyjskich, którzy o głupcach mówią, że są „bałwanami króla Niebieskiego"! – odparł i zaczął się śmiać głośni i wesoło.
Był to śmiech dziwne beztroski i zupełnie szczery.
Lenin przeniósł się do Genewy, gdzie założył dziennik i tu, w jaskini „lwa" – Plechanowa rozpoczął wojnę z mieńszewikami.
Nazwał ich „zgniłkami" i „pobitemi psami", szczekającemi na własny cień. Wreszcie napisał artykuł, który przeraził nawet Nadzieję Konstantynównę. Lenin dowodził, że m i e ń s z e w i c y z a p r z e d a l i s i ę b u r ż u a z j i.
– Tak nie można pisać! – zaprotestowała Krupskaja. – Jest to już wyraźne oszczerstwo! Któż uwierzy, że Plechanow, Dejcz, Czcheidze są zaprzedańcami?!
Lenin śmiał się, patrząc na nią, a w jego oczach była tak głęboka pogarda dla obaw żony i jej oburzenia, że umilkła i zgębiona wyszła z pokoju.
Socjaliści nie pozostawili tego oskarżenia bez odpowiedzi. Lenin został powołany prze sąd partyjny.
Stawił się spokojny, beztroski, tylko w źrenicach jego zapalały się szydercze ogniki. Na zapytanie, czy miał zamiar wzbudzić w szerokich kołach robotniczych nieufność do partji, uśmiechnął się i odparł:
– Użyłem zupełnie świadomie takich wyrazów, aby robotnicza klasa zrozumiała moje słowa literalnie, czyli, że jesteście k u p i e n i przez burżuazję.
– Przecież, jest to ohydne oszczerstwo! – zawołali sędziowie, zrywając się z miejsc. Lenin obojętnym wzrokiem ogarnął zgromadzenie i, wzruszając ramionami, spokojnym
głosem oświadczył:
– Zwalczając przeciwnika należy zawsze używać wyrazów, wzbudzających w tłumie najgorsze podejrzenia. Właśnie tak uczyniłem.
– Gdzież są pańskie zasady moralności? – z oburzeniem zapytał jedne z sędziów.
– Któż to, towarzyszu, opowiedział wam takie brednie, że ja mam zasady i że hołduję moralności? – odpowiedział pytaniem, mrużąc oczy.
– Istnieją zasady etyczne, niezmienne… – rozpoczął sędzia. Lenin niecierpliwie przerwał mu:
– Towarzyszu, nie traćcie słów i czasu! W moim słowniku pojęcia te nie istnieją. Zasada moja – rewolucja; moralność – rewolucja!… To już i wszystko! Dla powodzenia wszystkie drogi i środki są dopuszczalne.
– Nawet fałszowanie pieniędzy, lub „pożyczki" od żandarmów? – krzyknął z miejsc dla publiczności jakiś młodzieniec, bijąc się w pierś. – Cóż na to odpowiecie, towarzyszu Ulja-now?!
Lenin uśmiechnął się zagadkowo i odparł łagodnym, dobrotliwym głosem, niby do dziecka mówił:
– Odpowiem! Towarzyszu, czy nie macie przy sobie kliszy banknotu, a ja go odbiję na rzecz partji i rewolucji? A, może znacie jakiegoś żandarma, który chciałby dać pieniądze na mego „Proletarjusza", bo ja chętnie wezmę?…
Wszczął się hałas, krzyki oburzenia, przekleństwa. Lenin podniósł głowę i chrapliwym głosem zawołał:
– Towarzysze! Niemam nic więcej do powiedzenia wam. Odchodzę i oświadczam, że wyrok wasz nie zwiąże mi rąk, że będę postępował tak, jak tego wymagają sprawy rewolucji i partji bolszewików, czyli istotnych socjalistów, nie zaś lokajów, nadskakujących liberalnym fałszerzom i demokratycznym szantażystom!
Jednak przeciwnicy szkodzili mu w Genewie na każdym kroku. Nie mógł nawet znaleźć drukarni dla siebie. Zmuszony był przenieść się do Paryża.
Lenin z Krupską pędzili tu ciężkie życie.
W Rosji wszystko się pochowało lub legło zduszone przez wzmagającą się, ponurą reakcję.
Socjaliści albo się wyrzekali swoich przekonań i przechodzili do obozu legalnych liberałów, albo opłakiwali minione czasy nadziei, twierdząc, że rewolucja zamarła na długie lata, a może nawet na zawsze. Nikt już nie szukał nowych dróg i tylko z dalekiego Paryża zalatywał samotny, a potężny głos:
– Nie dawajcie się oszukać grabarzom rewolucji, którą mieńszewicy i inni zdrajcy naszej sprawy nazywają chaosem. Przeżyliśmy okres wielkiej rewolucji nie dlatego, że był ogłoszony manifest 17 października 1905 r. o rosyjskiej konstytucji, nie dlatego, że burżuazja zaczęła protestować przeciwko zgrzybiałym formom rządu, lecz dlatego, wyłącznie dlatego, że w Moskwie wybuchnęło zbrojne powstanie robotników i że przed światowym proletarjatem na jeden miesiąc zabłysła petersburska rada robotniczych delegatów, jako gwiazda przewodnia. Echa jej nie umrą! Rady zwyciężą!
Te słowa śmiałe, nadzieją opromienione, świeciły, jak dalekie błyskawice. Dla jednym były one ostatniemi pomrukami odlatującej burzy, dla drugich – fałszywemi ogniami, puszczane-mi dla postrachu, dla innych, a tych coraz mniej pozostawało w Rosji, brzmiały one – niby rzewne słowa Ewangelji, którą kiedyś w mrocznej epoce prześladowania chrześcijan głosili z ukrycia apostołowie i ich uczniowie, podtrzymując i pokrzepiając wiarę ściganych, umęczonych, trwogą ogarniętych, niepewnych ani dnia ani godziny wyznawców drogiej i jedynej dla nich prawdy.
Tymczasem rozproszona i prawie zgaszona partja nie mogła zaopatrywać swojego proroka i wodza w środki pieniężne.
Drobne sumy, przysyłane z Rosji, nie starczyłyby na utrzymanie Lenina, Krupskiej, Zinow-jewa i Kamieniewa, a tymczasem większą część zapomóg oddawano na drukowanie gazety „Socjal-Demokrata", gdzie rzucano hasła nadziei i nawoływano do czujności, aby nie zmarnować chwili, nadającej się do podniesienia czerwonego sztandaru.
Były to lata głodu i nędzy ostatecznej.
Lenin, żywiąc się czarną kawą i suchym chlebem, dnie całe spędzał w Narodowej Bibliotece i opracowywał szereg książek, które miały się stać później biblją nowej sekty rewolucyjnego proletarjatu.
Nie zwracał już żadnej uwagi na napaści socjalistów z innych obozów, na ich drwiny i oszczerstwa, – pracował, nie upadając na duchu, niezłomnie wierząc w dążący świt nowej rewolucji.
– Skąd macie tę wiarę i pewność, że przyjdą inne czasy, kiedy pracujące warstwy będą mogły dążyć do swego celu? – pytał go nieraz Kamieniew.
Takie same pytanie czytał Lenin w oczach Krupskiej i Zinowjewa. Podnosił głowę, nadsłuchiwał, baczny i drapieżny.
Zdawało się, że to dziki zwierz wietrzy i czyha, czując zbliżającą się zdobycz. Mrużył skośne oczy, zacierał ręce i szeptał przenikliwie:
– Wielka wojna jest nieunikniona… Wyczuwam ją każdym fibrem duszy. Słyszę jej ciężki chód, a z dniem każdym rozlegają się głośniej, bliżej jej twarde kroki. Nadchodzi nasz czas! Godzina ostatecznej walki i zwycięstwa!
Więcej nic nie mówił. Chory, blady, głodny, w podartem ubraniu biegł do bibljoteki, czytał, pisał, jakgdyby się obawiał, że nie zdąży na czas zakończyć pracy, gdyż lada chwila ubogi emigrant – skrzętnie zbierał, systematyzował i ożywiał hasła, układał „świętą księgę" nowej wiary, broń bitewną i narzędzia zniszczenia wrogiej twierdzy.
Po ciężkich latach ucisku, sumienie uciemiężonego narodu rosyjskiego budzić się zaczęło. Na dalekiej Lenie syberyjskiej wyzysk i znęcanie się kapitału doprowadziło do powstania robotników w kopalniach złota.
Echa strzałów żandarmskich do bezbronnych ludzi poniosło ponurą, drażniącą wieść ponad bezkresne równiny Rosji.
Odpowiedziało im wrzenie w środowiskach fabrycznych, w kołach inteligencji, w Dumie państwowej, w prasie rosyjskiej i zagranicznej.
Rząd uląkł się i natychmiast rewolucyjne żywioły zajęły nowe placówki. W Petersburgu i Moskwie zjawiły się legalne, chociaż skrajne pisma „Gwiazda", „Prawda" i „Myśl".
Lenin rzucił całą powódź swoich artykułów.
Podnosił w towarzyszach partyjnych gasnącą wiarę w możliwość rewolucji socjalnej, zohydzał parlamentaryzm, przytaczał nowe oskarżenia, potępiające przeciwników, i twierdził, że zachodzi socjalizm przegnił razem z legalizmem socjal-demokratów.