Z ciężkim sercem powracał do domu młody Uljanow.
Rozumiał, że lud nie jest jednolity, bo, podzielony na wrogie szczepy, hołduje dzielnicowemu patrjotyzmowi i nie zna wspólnych dążeń i zasad.
Widział bezdenną przepaść pomiędzy wsią a miastem, pomiędzy włościaństwem a inteligencją, której chłopi nie rozumieli i nie lubili, bo była dla nich albo uosobieniem rządu, albo czemś djabelskiem z całą jej wiedzą, nauką i obcemi obyczajami.
– Tylko Dżengiz-chan, lub inny wielki najeźdźca mógł dać sobie z nimi radę! – myślał Włodzimierz. – Krwawą ręką gnał ich wraz ze sobą na podbój świata, prowadząc ku celowi, przez siebie wytkniętemu. Nic się od tego czasu nie zmieniło, więc i teraz potrzebny jest tylko nowy chan, lub nasz rosyjski zuchwały, brutalny antychryst – Piotr Wielki, nowator-ma-rzyciel z grubym kijem w mocnej łapie!
O swoich wrażeniach obszernie opowiadał chłopak w domu Ostapowych. Lubili go tam wszyscy i nazywali pieszczotliwie – Wola.
Po raz pierwszy usłyszał to imię z ust drobnej, złotowłosej Heleny i, sam nie wiedząc dlaczego, zarumienił się po uszy.
Stary doktór Ostapow słuchał ze zdumieniem opowiadania poważnego Woli, mówiącego, jak dorosły, o sformowanych pojęciach człowiek.
Logika, jasna bez przesady i porywów myśl; prosta, a silna dialektyka zastanawiały starego lekarza. Nieraz myśląc o tem, formułował swoje wrażenia w ten sposób:
– Ani moje pokolenie, ani rówieśnicy syna nie mieli tej surowej, jasnej i śmiałej myśli. Ha! W życie wchodzi młoda generacja, całkiem do nas niepodobna. Może ona potrafi nie tylko budować błyskotliwe gmachy na glinianych fundamentach, lecz istotnie wznieść coś wielkiego i wiecznego – piramidę rosyjskiego Cheopsa, naprzykład!
Godzinami rozmawiał stary doktór z Włodzimierzem. Chłopak wolał to, niż słuchać obojętnego, pełnego zwątpienia głosu profesora.
Pewnego razu, gdy Włodzimierz twierdził z głębokiem przekonaniem o możliwości zmiany poglądu na prawo i moralność, młody Ostapow rzucił gorzkie, bezsilne słowa:
– Nic z tego nie będzie! Rosja skazana jest na zagładę…
Wszyscy uczuli chłód od tych beznadziejnych, upokarzających myśli. Tylko Uljanow bacznie spojrzał na profesora i odpowiedział natychmiast:
– Rosja liczy 130 czy 150 miljonów ludzi, a na całej kuli ziemskiej zamieszkuje chyba dwa miljardy, czujących i cierpiących tak samo. Niechże ginie Rosja, aby zwyciężyła prawda… ogólnoludzka.
– Nie, doprawdy, tego już za wiele! – zawołał lekarz.
– Nie możemy ustanawiać czysto-rosyjskiej prawdy – odpowiedział Włodzimierz. – Nie ma ona ani celu, ani środków.
– A ogólnoludzka prawda?
– Nad nią wszyscy wspólnie będą pracowali: my, Anglicy, Murzyni i Hindusi. Razem lepiej i szybciej to pójdzie!
– Jakaż to prawda? – spytał profesor.
– Nie wiem jeszcze, ale czuję ją… tu, tu…
To mówiąc, Włodzimierz palcem dotknął czoła.
W kąciku cicho siedziała Helena, pochylona nad robótką.
Przy ostatnich słowach Włodzimierza podniosła na niego oczy, a gdy wskazał na swoje czoło, przymknęła powieki i cicho westchnęła.
Po odejściu ojca i brata, nie odrywając się od haftowanego gałganka, spytała:
– Czy Wola jest przekonany, że wyczucie prawdy mieści się tylko w mózgu?
– Tak! – odpowiedział. – Tylko w mózgu.
– Ja myślę inaczej! – zaprzeczyła, potrząsając jasną główką. – Wielkie ideje wtedy tylko mogą mieć władzę nad ludźmi, gdy zmieniają się w uczucia. To znaczy, że w okresach tworzenia, utrwalenia i przyjęcia prawdy musi działać serce…
– Nie! Skoro serce wchodzi w grę, zaczynają się kompromisy – nie znoszę i nie uznaję ich! – zawołał opryskliwie.
– Czy Wola nigdy nie pójdzie za głosem serca?
– Nie, nigdy! Serce jest wrogiem rozumu. Westchnęła i umilkła, niżej pochylając się nad stołem.
– Dlaczego, Lena, westchnęła? – zapytał Włodzimierz.
Długo nie odpowiadała. Włodzimierz cierpliwie czekał, patrząc jak światło lampy kładzie się złotemi plamami na gładko uczesanych włosach i muska długie, grube warkocze dziewczyny.
– Smutno mi jest… – szepnęła. Uljanow milczał.
– Smutno mi jest – powtórzyła i nagle podniosła na niego duże, niebieskie oczy, pełne gorących błysków. – Wola jest niedobry!
Włodzimierz nie odzywał się.
– Czy Wola nic nie kocha w życiu? Pomyślał i odparł:
– Życzę dobra i prawdy wszystkim ludziom całego świata…
– A więc – kocha?
– Nie! Na to sam rozum wystarczy – rzekł spokojnie.
Po chwili Helena, nie spuszczając z niego oczu, szepnęła.
– I nikogo… nie kocha?
Chciał odpowiedzieć, lecz nagle zmieszał się i z żywym rumieńcem na twarzy zaczął przeglądać ilustrowane wydanie Puszkina, leżące na stole.
– Naprzykład, czy mnie… kocha Wola? – doszedł cichy jej szept. Uljanow drgnął i zacisnął zęby.
– Bo ja kocham Wolę… kocham, jak ojca, jak kochałam matkę… o, nie! kocham więcej -tak, jak Boga!
Przez zaciśnięte zęby odpowiedział:
– Niebardzo przekonywające porównanie!… Boga, Leno, niema! Jest to przestarzała idea, przypadkowo pozostająca w obiegu.
Oczu jednak nie podniósł na nią, bał się spojrzeć w jej źrenice, pełne błysków serdecznych.
– Dla mnie Bóg istnieje! Ja kocham Go, a obok Niego – Wolę! – szepnęła.
– Leno! – rzucił zduszonym głosem, jakgdyby wołanie o ratunek.
Nie widział, lecz domyślił się, że wyciąga do niego rączkę, drobną z dołeczkami nad każdym paluszkiem.
Porwał ją, pociągnął prawie brutalnie, uczuł przy swojej piersi bijące serce Leny, więc przygarnął ją do siebie i, mrużąc ciemne oczy skośne, wpił się ustami w jej zimne, drżące wargi.
– Twoja, twoja na całe życie, do ostatniego tchu!… – szepnęła z uniesieniem.
– Na całe życie! – powtórzył i nagle jakiś chłód zakradł się do piersi chłopca.
Nie wiedział, czy poczuł fałsz w tych słowach gorących, czy złe przeczucie go tknęło. Helena, jak prawdziwa kobieta, już planowała całe ich życie.
– Wola ukończy uniwersytet i stanie się adwokatem, bronić będzie tylko najnieszczęśliwszych, najbardziej pokrzywdzonych, jak naprzykład Darję, która poszła na tułaczkę; ja prze-studjuję medycynę i będę leczyła najbiedniejszych i opuszczonych…
Dalszą rozmowę przerwał profesor Ostapow. Stanął na progu i zawołał:
– Chodźcie, przyjaciele, na kolację!
Po tej rozmowie z Leną Uljanow starał się każdą wolną chwilę spędzać u Ostapowych. Zarzucił nawet Marksa. W okresie pierwszej miłości wydawał mu się zbyt zimnym i bezwzględnym.
Marja Aleksandrówna domyślała się prawdy i była zadowolona z obrotu sprawy.
– Bardzo porządna i miła dziewczyna! – zwierzała się mężowi. – Z dobrej rodziny, poważna, uczciwa. Może, Bóg da,- że dojdzie to do skutku. Cieszyłabym się z tego!
– Naturalnie! – zgadzał się Uljanow. – Ojciec – generał, najlepszy lekarz w mieście. To -partja!
– Najważniejsze, że to bardzo wartościowa panienka, rozsądna i dobrego serca! – poprawiła męża pani Uljanowa.
– Chwała Bogu! – wołał, zacierając ręce, ojciec.
Nikt nie wiedział, że Włodzimierz w tym czasie przeżywał męki zwątpienia.
Czuł, że zdradza coś, co jest ważniejsze od jego osobistego życia. Przypomniał sobie pijanego Ostapowa, majaczącego o wyrzutach sumienia Judasza. Rozumiał teraz Judasza… Rozumiał, że on sam jeszcze podświadomie, nieuchwytnie zdradził Lenę.
– A gdybyż tak, jak było z łyżwami i z łaciną? Porzucić Lenę i wziąć się znowu za Marksa, za swoje notatki, za książki?
Nie mógł jednak przezwyciężyć się i szedł do Ostapowych, męczeńskim wzrokiem patrzył w niebieskiego oczy Leny, uśmiechał się do błysków na jej złotych warkoczach i czuł przyjemny dreszcz podniecenia, gdy, marszcząc brwi, uważnie słuchała jego mowy.
Młody był, nie mógł zrozumieć, że skoro nasunęło mu się porównanie uczucia do tej słodkiej dziewczyny z zamiłowaniem do łyżew, odrywających go od pracy, to nie kochał jej na całe życie, do ostatniego tchu.