Ciągle głodni i zrozpaczeni chłopcy, pod dowództwem Sieńki, napadali na przechodniów, rozbijali sklepy i staczali walki z innemi bandami, bijąc się na noże i kastety.
Podczas napadów nocnych patrole zabiły i poraniły kilku chłopaków z bandy „atamana".
Przed świętami Bożego Narodzenia srożyły się straszne mrozy, a z niemi – niedostępny towarzysz – głód.
Ulice były puste ledwie przykryte łachmanami dzieci nie śmiały się wynurzyć się ze swoich skrytek.
Sieńka odnalazła na śmietniku miejsce, gdzie zwożono gnój koński. wykopano w nim doły i urządzono ciepłe schroniska.
Pewnego wieczora Sieńka powrócił z wywiadu.
– Hej, hołoto! – krzyknął. – Będziecie mieć wyżerkę. Na śmietnik wyrzucono dziś ścierwo końskie. Ruszajmy na kolację!
Z wesołemi okrzykami wybiegły dzieci ze swoich dołów, nad któremi unosiła się ostro pachnąca para, i otoczyły trup konia.
Nożami dziobały i krajały zmarznięty kadłub, zębami szarpały i odrywały kawały ciemnego padła. Przez kilka dni banda była syta i szczęśliwa.
Jednak nie trwało to długo. Dzieci zaczęły chorować,.
Ciała ich okryły się wrzodami, które pękały, sącząc krew, puchły i swędziły ich nogi, ręce i szyje, rany zjawiły się na wargach i języku; gorączka paliła chorych, dreszcze wstrząsały nimi.
Sieńka zrozumiał, że dzieje się coś złego. Z trudem wyczołgał się ze swej nory i zawlókł do miasta, padając co chwila i jęcząc głośno.
Ujrzawszy milicjanta, zbliżył się do niego i zaczął skamłać i wyć:
– Ratujcie!… Jakiś mór napadł na nas… Już dwie dziewczyny zmarły i leżą niepogrzebane… Milicjant odprowadził chłopca do biura, gdzie Sieńka opowiedział wszystko, ledwie ruszając opuchniętym językiem.
Otoczono śmietnik wojskiem.
Lekarze obejrzeli chorych i w przerażeniu cofnęli się.
– Nosacizna! Nosacizna! – wołali ze zgrozą.
W godzinę później za kupami śmieci ustawiono trzy kolumioty.
Tłum wysłanych z więzieniach aresztantów politycznych zaglądał do legowisk bezdomnych dzieci, wyciągał je z nor i dołów, a, gdy skrytki opustoszały, – rzygnęły kulomioty.
Na gnoju, przysypanym stratowanym, topniejącym śniegiem i buchającym parą, pozostały nieruchome ciała chorych dzieci i aresztantów. Długo wywlekano je później hakami, wrzucano do skrzyń z chlorkiem i wapnem i grzebano w głębokich dołach, wykopanych tuż – na śmietniku.
Wypadek epidemji nosacizny i innych chorób, szerzonych po Moskwie i całym kraju przez tłumy bezdomnych dzieci, przerzucających się z miasta do miasta, zwrócił uwagę władz na tak niebezpieczne zjawisko.
Przez cały tydzień milicja i patrole wojskowe urządzały obławy. Zgromadzono tysiące dzieci – obdartych, nędznych, głodnych i chorych.
Lenin przeczytał o tem w dzienniku „Prawda", kierowanym przez Nadzieję Konstantynównę.
Natychmiast kazał zawezwać do siebie kierowniczkę komisarjatu opieki nad dziećmi towarzyszkę Liliną.
Przed rewolucją była ona marną aktorką, lecz później zrobiła fantastyczną karjerę. Została żoną dyktatora Piotrogrodu, Zinowjewa, i wysokim komisarzem od kształtowania młodych komunistów.
– Cóż wy robicie w waszym komisarjacie? – zapytał Lenin opryskliwie. Teatralnym gestem podniosła ręce i zaczęła deklamować:
– Nasze dzieci należą do społeczeństwa, a więc do partji komunistycznej! Zabezpieczyliśmy je od miłości rodzicielskiej, która jest szkodliwa, ponieważ wychowane w rodzinie dzieci stają się odłamem antysocjalnym. Tymczasem my wychowujemy dzieci proletarjackie, wrogie szczeniętom burżuazyjnym!
– Dość tych głupich frazesów! – syknął Lenin. – Oto leżą przede mną dzienniki „Komunista" i „Prawda" oraz raport towarzyszki Kalininej. Siedem miljonów bezdomnych dzieci, a z nich zaledwie 80 000 w przytułkach? Giną fizycznie i moralnie! Chorują na trąd, nosaciznę, syfilis! Prostytucja nieletnich szerzy się w sposób zatrważający… Wstyd! hańba! Niech towarzyszka zaradzi złemu, a pamięta, że wszelkiemi sposobami należy ukrywać tę plagę przed cudzoziemcami. Właśnie mają tu wkrótce przybyć towarzysze z angielskiej „Labour Party"! Lilina wzięła do serca gniewne słowa dyktatora.
Obławy trwały bez przerwy. Wyłapywano wszędzie bezdomne dziewczęta, dzieci prawie, utrzymujące się z nierządu. Znajdywano je w barakach robotniczych, nawet w więzieniach. Na chłopaków polowano po śmietnikach, po suterynach zburzonych domów, po cmentarzach, gdzie się ukrywali przed mrozem i pościgiem. W rzadko uczęszczanych miejscach kładziono przynętę – trupy koni, psów, worek zgniłych ziemniaków i urządzano zasadzki, jak na dzikie zwierzęta.
Chorych na nosaciznę i trąd wyprowadzono za miasto, kazano kopań rowy i rozstrzeliwano. Z nimi razem ginęli chorzy na szkorbut i syfilis.
Państwo proletarjatu nie miało ani pożywienia dla nich, ani lekarstw, ani szpitali.
Rowy kopali dla siebie sami, a wapna i chlorku tymczasem nie brakowało.
Resztę wtłoczono do wagonów towarowych, zaplombowano i wysłano na odżywienie się do różnych, bardziej zasobnych miast.
Moskwa została oczyszczona od tłumów bezdomnych dzieci, które, jak psy zgłodzone, włóczyły się po ulicach i wyły, skamłały pod oknami jadłodajni, cukierni, urzędów i wspaniałych restauracyj, gdzie ucztowali cudzoziemscy socjaliści, komisarze i zagraniczni chciwi kupcy.
Angielscy i francuscy Towarzysze z zachwytem przyglądali się jedynemu placowi i trzem czystym ulicom stolicy, odrestaurowanym domom na Twerskoj i Kuznieckim Moście, ogołoconym sklepom, o wystawach, przepełnionych zagranicznemi towarami, wspaniałemu Kremlowi i dekoracyjnym fabrykom, pokazywanym naiwnym gościom przez wygadanych komisarzy.
Nie mogli ochłonąć ze zdumienia, słuchając w rzęsiście oświetlonym Wielkim Teatrze opery z genjalnym Szalapinym, śpiewającym tytułową partję, lub we wspaniałych restauracjach zajadając kawior, nigdy niewidziane ryby, jarząbki i popijając szampanem.
– My God! – dziwili się Anglicy, zaproszeni przez Lenina na bankiet. – Jakie oszczerstwa rzucają burżuzje na komunistów, którzy w przeciągu kilku lat stworzyli w kraju taki niebywały dobrobyt i ład! Te sandwicze z jarząbkiem i kawiorem są wyśmienite! Iam fedup, lecz zjem jeszcze jeden!
Francuzi kiwali głowami ze współczuciem i wołali, gestykulując energicznie:
– Oh, oui! C'est merveilleux, vous savez!
Podczas, gdy do szklanek drogich gości z nad Sekwany i Tamizy obficie dolewano szampanaMoët et Chandon, ozdobionego herbami carów na etykietach, – jeden z wagonów, wiozących bezdomne dzieci do Charkowa, dobiegał Kurska.
Mroźna noc księżycowa otuliła tajemniczą mgłą ciągnące się dokoła planu pola, okryte śniegiem.
Turkotały koła wagonu i zgrzytały łańcuchy.
Blade niebieskie światło przedzierało się przez szpary ścian i odrzucony żelazny blat, zamykający okienko pod sufitem. Cicho było w wagonie…
W mroku leżały nieruchome ciała. Okrywały się wzajemnie. Tuliły się do siebie, oplątane nogami i ramionami, wciskały głowy pod łachmany, podkurczały kolana pod brody, palce wtykały do ust…
Nikt nie ruszał się, nikt nic nie mówił, nie wzdychał, nie żalił się, nie płakał i nie jęczał.
Przez te pięć dni podróży w zimnym wagonie, zgrzytającym i skrzypiącym, wszystkie słowa zostały powiedziane, wszystkie westchnienia przebrzmiały i uniosły się do nieba, skargi, zawarte w szlochu rozpaczliwym i jękach obłędnych, zagłuszonych turkotem kół i dzwonieniem łańcuchów, padły ze stygnących warg, pękających od mrozu, i znieruchomiały wraz z ciałami.
Długo i trwożnie ryczała lokomotywa i stanęła.
Jacyś ludzie z latarniami podbiegli do ciemnego wagonu.
Zerwali plombę i odsunęli drzwi.
– Hej, wychodźcie! – zawołał starszy kolejarz z wąsami, okrytemi szronem i soplami lodu. – Wagon się rozklekotał do reszty. Damy inny…
Nikt nie odpowiedział, nikt się nie poruszył.
Świecili latarkami, ciągnęli leżących za ręce i nogi.
Pasażerowie czerwonego wagonu pozostali sztywni, skostniali, milczący.