– Daj rubla, to pójdę z tobą… Wreszcie doszli do przytułku.
Był to mały pałacyk, opuszczony przez właściciela i zarekwirowany przez władze. Nad frontem, opierającym się na czterech kolumnach, wisiała biała płachta z napisem: „Przytułek dla dzieci imienia Włodzimierza Iljicza Lenina".
Słońce zapadało za drzewami parku i wysokiemi kamienicami.
Dzieci z hałasem wchodziły do pięknej niegdyś sali. Teraz panowały tu zniszczenie, zaduch i brudy. Ściany, posiekane przez kule, powalane tłuszczem i upstrzone komunistycznemi hasłami, pomieszanemi z ohydnemi napisami; szerokie prycze w dwa piętra, niczem nie okryte, pełne kurzu, śmieci i śladów zabłoconych nóg, ciągnęły się dokoła.
Wychowawca zapalił latarnię naftową, a jeden z chłopców postawił na stół miskę gotowanych ziemniaków.
– Ścierwo! – warknął siedzący na pryczy wyrostek. – Tylko na kartofle mogą się zdobyć! Niech ich czarna śmierć wydusi!
Po kolacji dziewczynki i chłopcy zaczęli wchodzić na nary, podkładając pod głowę zwinięte łachmany, złorzecząc i bluźniąc co chwila.
Do pokoju bez szmeru wślizgnęła się dziewczynka lat czternastu. Była lepiej od innych ubrana.
Milczała, patrząc poważnie i surowo piwnemi oczami.
– Gdzieżeś się wałęsała, Lubka! – okrzyknął ją wyrostek, prawie nagi, bezwstydnie rozwalony na pryczy. – Jeżeli będziesz mnie zdradzała, ja ci zęby powybijam!
Splunął i zaklął ohydnie.
Lubka, nie odpowiadając, rozebrała się i cicho wsunęła wiotkie ciało swoje pomiędzy wyrostkiem, a dziewczynką, leżącą w skulonej postawie. Na sali zapadło milczenie.
Rozlegał się tylko głośny oddech zasypiających i śpiących dzieci. Za piecem darł się świerszcz.
Gdzieś niedaleko zawył żałośnie piesek, cienko, jękliwie. Ciszę przeszył syczący, urwany szept:
– No, no, Lubka…
– Zostaw mnie! – prosiła dziewczynka.
– Stęskniłem się do ciebie… no, nie broń się… przecież nie pierwszy raz… Lubka, ty -najmilsza ze wszystkich… Pocałuj… nie broń się!
– Zostaw mnie! – szepnęła gorąco. – Dziś nie mogę, Kolka!… Byłam z mamą w cerkwi… Biskup odprawiał nabożeństwo… bardzo piękne nabożeństwo… wszyscy śpiewali… Popłakałam się…
– Głupie brednie!… – zaśmiał się Kolka. – Wiara top – opjum dla ludzi… trucizna. Chodź-że już… chodź…
– Nie chcę! Nie rozumiesz, że dziś nie mogę? – zawołała groźnie. Zaczęli się szamotać, dysząc ciężko i miotając przekleństwa. Dzieci zaczęły się budzić i kląć.
– Spać nie dają, psy parszywe! Kolka wpadł we wściekłość.
– Acha! Toś ty taka? – krzyknął. -Pluć chcę na ciebie – plugawkę! Nos zadziera… Obejdę się bez ciebie, ale ty popamiętasz mnie, padło! Mańka, do mnie!
Jakaś naga postać, ciągnąc za sobą brudne łachmany, przeskoczyła przez leżące dzieci i ze śmiechem upadła na pryczę tuż przy wyrostku.
– Niech patrzy ta wywłoka, jak się kochają uczciwi komuniści! – krzyknął Kolka, obejmując dziewczynę.
Dzieci podnosiły się ze swoich miejsc i otoczyły miotające się ciała towarzyszy. Patrzyły błyszczącemi oczami, zaciskając zęby i głośno oddychając.
Dopiero po północy w „przytułku dla dzieci imienia Włodzimierza Iljicza Lenina" zapanowała cisza. Wszystko spało.
Tylko jedna postać, skulona pod dziurawą, poplamioną kołdrą, cicho płakała, podnosząc ramiona i wzdychając żałośnie. Była to Lubka.
Przeczuwała coś niedobrego i była obrażona w swoich uczuciach, które ogarnęły ją w cerkwi, gdzie tajemniczo płonęły żółte języki świec woskowych, rozbrzmiewały głosy chóru, a biskup, siwy i dobrotliwy, przenikliwym głosem mówił śpiewnie:
– Przeminą dni męki i plagi, przyjdzie Chrystus Zbawiciel i rzeknie: „Błogosławieni maluczcy, albowiem dla nich jest królestwo niebieskie Ojca mego!"
Usnęła we łzach i westchnieniach.
Gałas przebudził ją. Dzieci wstawały, klnąc i krzycząc kłótliwie. Kolka bezwstydny, nagi, obejmował i szczypał Mańkę.
Nikt się nie mył i nie czesał. Jeden tylko z chłopaków, okryty błotem od stóp do czubka bezbarwnej głowy, nalał wody do miski, pozostawionej po zjedzonych ziemniakach, i mył
nogi.
Wniesiono imbryk z herbatą, blaszane kubki i pokrajany na równe kawalki chleb. Dzieci zaczęły się pożywiać.
Ujrzawszy wchodzącego wychowawcę, Kolka zawołał:
– Towarzyszu! Lubka Szanina była wczoraj w cerkwi. Żądam sądu nad nią, bo sprzeniewierzyła się zasadom komunistycznej młodzieży!
Sąd odbył się natychmiast tuż przy stole, gdzie stał wykrzywiony imbryk i zardzewiałe, brudne kubki.
Lubka została pozbawiona prawa korzystania z dobrodziejstw „przytułku imienia Lenina". Po chwili stała na ulicy i oglądała się bezradnie.
Nie wiedziała, co mam ze sobą zrobić. Iść do matki, która sama przymierała z głodu, nie śmiała.
Bezwiednie skierowała się do miasta.
Na rynku, gdzie każdego ranka przyjeżdżali chłopi z kapustą, ziemniakami i chlebem, zamieniając produkty wiejskie na różne przedmioty i ubranie, Lubce udało się niepostrzeżenie porwać ogródek. Pobiegła z nim w stronę ludnych ulic.
Na Dmitrowce spotkała bandę dzieci i wyrostków.
Zaczepiły ją i wypytywały o Moskwę.
Szły ze wsi i z małych miasteczek. Bezdomni i głodni przybyli do stolicy, gdzie łatwiej było o pożywienie.
– Będę się opiekował tobą! – rzekł czarny, jak cygan, wyrostek, szczypiąc Lubkę w udo.
– Dobrze! – odparła, krzywiąc się z bólu. – Ja wam pokażę Moskwę.
Życie już nauczyło ją, że bez opieki nie można przeżyć nawet jednego dnia i że opiekę należy okupić.
– Będziemy żyli ze sobą – dodał wyrostek. – Na imię mam Szymon, nazywaj mnie -Sieńką… Ale pamiętaj, jeżeli zdradzisz mnie, – zatłukę!
– Dobrze! – zgodziła się natychmiast.
Chłopak wypytywał o jej los, a posłyszawszy krótką, zwykłą opowieść, zaśmiał się głośno i zawoła:
– A ja od rodziców uciekłem, oby ich trąd zżarł, bo zwęszyłem, że czas dać nura! Głód u nas w domu był, aż wspominać straszno! Zmarniała i umarła babka, a po niej młodsza siostra… Pewnej nocy widzę, że ojciec bierze siekierę i trach! brata mego w łeb. Później cały tydzień syci byliśmy… Tylko ja na swoją kolej nie czekałem… Niech oni tam się źrą ja wolę inaczej…
Dzieci przebiegały tłumnie ulice, gapiły się na Kreml i na bramę Iwerską, gdzie pod największą świętością Rosji – cudownym obrazem Matki Boskiej widniał czerwony napis: „Wiara i Bóg" – opjum dla narodu!"
Banda żebrała, całą gromadą otaczając przechodniów i skamląc, wystawała godziny całe przed oknami jadłodajni, bijąc się o rzucone im kości i kawałki chleba; czyhała na właścicieli straganów i porywała, co się dało; chłopcy zapuszczali zręczne, małe dłonie do kieszeni wsiadających do tramwaju ludzi; dziewczynki ścigały młodych mężczyzn i znikały z nimi w bramach domów. Powracały ociężałym krokiem, dzwoniąc srebrnemi monetami.
– Słuchaj, Lubka! – szepnął czarny wyrostek. – Widzisz tego starego wywłokę? Już dwa razy obejrzał się za tobą… O! jeszcze… Widzisz? Oko zmrużył… Przejdź-no koło niego… Może zarobisz…
Dziewczynka sprężystym krokiem dogoniła starego człowieka o czerwonej twarzy i porozumiewawczo spojrzała na niego.
Ukryła się w bramie. Poszedł za nią. Wkrótce szli razem. Lubka krzyknęła:
– Sieńka, gdzie mam czekać na ciebie?
– Na Czerwonym Placu! – odkrzyknął i machnął ręką. Tak minęło lato i jesień.
Dzieci spędzały noce na ławkach, stojących na bulwarach, pod mostami, w parkach, lub za miastem, tam – gdzie niegdyś zwożono śmiecie miejskie. Przyszły mrozy i wiatry zimne.
Śnieg przykrył grubą warstwą podziurawione dachy, zniszczone jezdnie i chodniki stolicy.
Dzieci każdego wieczora biegły na Czerwony Plac, Twerską Kuznieckij Most i Arbat, -jedyne ulice, podtrzymywane dla cudzoziemców w porządku.
Napływały tu rzesze bezdomnych ludzi. Ci walczyli krwawo o miejsce przy zgaszonych, lecz jeszcze gorących piecach asfaltowych, przy ogniskach dla rozgrzania przechodniów.
Czarny Sieńka, którego nazywano „atamanem" za postrach, który siał wśród innych, prawie zawsze wywalczał dla siebie i Lubki najlepsze miejsce. Jednakże nieraz zmuszeni byli spędzać noce w ustępach publicznych, w skrzyniach na śmiecie, w suterynach opuszczonych, zawalających się kamienic, w studniach kanalizacyjnych, drżąc z zimna i szczękając zębami.