Zaczął mu wykładać metodę segregacji, ustanowił pięć kategorii przedmiotów, zaproponował sporządzenie spisu i uzupełnienie go skorowidzem, wprowadzał tyle technicznych udogodnień, iż książę poczuł się naraz uwolniony ze straszliwej kupy odpadków, która zatruwała mu życie. Zeskoczył z łóżka i obaj zabrali się do pracy.
Ale Skoliński znalazł się w kłopotliwej sytuacji. Obawiał się, że lada moment zjawi się Cholawicki, a porządki zanosiły się na dłuższy czas. Próbował pod różnymi pozorami odejść, ale książę za każdym razem przytrzymywał go kurczowo. Widać było, iż – lękając się Skolińskiego – jeszcze bardziej lęka się samotności.
– Nie! Nie! Nie! Jeszcze to! Jeszcze ta górka!
Wtem drzwi się uchyliły i na progu stanął Cholawicki.
– Co się tu dzieje?
Głos sekretarza brzmiał nieprzyjemnie i twardo. Książę poderwał się.
– A, Henryś! To nic, niech Henryś nie krzyczy. Porządki! Porządki robimy! Tylko niech Henryś się nie denerwuje. Ten pan był na tyle uprzejmy… ale nic, to tylko tak sobie!
Zaczął drżeć. Ale sekretarz nie zwracając na niego uwagi, podszedł do profesora.
– Proszę wyjść! – szepnął w pasji.
– Niech Henryś się nie gniewa! – wykrzyknął błagalnie książę. – Proszę zostać! – zwrócił się z trwogą do Skolińskiego. – Proszę nie wychodzić!
Skoliński zawahał się. Lecz Cholawicki ujął go za ramię i brutalnie wypchnął z pokoju, po czym zbliżył się do księcia.
– Książę to widzi? – powiedział cicho, ukazując szpicrutę, którą trzymał w ręku. Radzę… bez grymasów! Znudziło mi się! Dosyć mam!
– Czego… Co Henryś?! Jezus, Maria!
Rzucił się na łóżko i wtulił głowę w poduszki. Nigdy dotąd sekretarz nie groził mu biciem. Dziecinny piskliwy szloch jął wstrząsać jego ciałem.
Sekretarz rzeczywiście nie był usposobiony kompromisowo. Przed chwilą wrócił z Połyki Jadąc cały czas galopa – twarz miał pociętą gałązkami. Pomimo iż to nie miało żadnego sensu, chciał jeszcze wracać, jeszcze rozmówić się z Mają. Wpadł do zamku tylko na chwilę, aby skontrolować co się dzieje – i od razu stwierdził do jakiego stopnia fatalna okazała się jego nieobecność.
Profesor zdołał dostać się do księcia!
Zostawił płaczącego na łóżku i, trzasnąwszy drzwiami, poszedł do profesora.
– Prosiłem, aby pan ukrywał się przed księciem! Mówiłem panu, że księcia denerwują ludzie obcy!
– Mówił pan coś takiego? – rzekł apatycznie Skoliński. – A tak, przypominam sobie…
Cholawicki nie wierzył już jego apatii! Straszna komnata wydawała mu się teraz głupstwem! Jak mógł być na tyle naiwny rano!
– Niech pan słucha! Pan natychmiast opuści zamek! Obecność pańska tutaj nie dogadza mi – zrozumiano? I teraz niech pan uważa. Pan mi właściwie nie może zaszkodzić, bo ja działam legalnie. Ale chcę uniknąć szykan. Więc jeżeli pan zachowa przy sobie całą tę sprawę wynagrodzę pana – pan rozumie, że dla mnie kwestia większej nawet sumy w tych warunkach nie gra roli. A gdyby pan chciał mi przeszkadzać, to znajdę środki… radykalne… Ja nie mam czasu na to, żeby ba wić się z panem!
Profesor spojrzał na niego i zrozumiał, że dalszy opór nie na wiele się zda.
– Wyjadę – rzekł. – Ale niech pan teraz mnie posłucha. Pan bierze pod uwagę urojone niebezpieczeństwa, a nie dostrzega pan rzeczywistych. Na pań skim miejscu rzuciłbym to wszystko i uciekł, gdzie pieprz rośnie.
– Ciekawym dlaczego?!
– Ze względu na to!
Wskazał palcem w kierunku starej kuchni.
– Co za głupstwa!
– To nie są głupstwa! Przysięgam na duszę mojej matki! Pan sobie nie zdaje sprawy Jak dalece tamto jest prawdziwe i rzeczywiste. Niech pan się strzeże. Wolałbym zamordować kogoś z dala od tego miejsca, niż popełnić tutaj – w sąsiedztwie – coś o wiele mniej złego. Tu zło ma specjalny rezonans!
Głos jego brzmiał uroczyście i ostrzegawczo. Sekretarz pomimo całej wściekłości – zawahał się.
– Co pan tam widział?
– To moja rzecz!
– Wynosić się! – krzyknął. – Żeby tu pana nie było za pięć minut! Dość mam tych bzdur! A niech pan sobie zapamięta – wóz, albo przewóz!
– A ja panu radzę, niech pan się nie posuwa do żadnej ostateczności. Pan nie wie! Niech pan pamięta, że pan nie wie, co się tu odbywa – na zamku!
Lecz w tej chwili rozległ się głos księcia.
– Za pozwoleniem!
Na progu mrocznej sali w swoim nieprawdopodobnym szlafroku wyglądał Jak zjawisko z innego świata. Sekretarz podbiegł ku niemu.
– Dlaczego książę nie siedzi u siebie w pokoju?! – krzyknął, ale natychmiast zamilkł.
Książę był zmieniony do niepoznania! Jednym niewielkim ruchem ręki odsunął go na bok.
– Kto się ma wynosić? Słyszałem, że ktoś ma się wynosić z zamku? Czy to o panu może była mowa?
Skoliński pomimo całego wzburzenia mimowolnie pochylił głowę – taka godność i duma pańska biła od wariata.
– Niestety, będę musiał wyjechać – rzekł wzruszony, z sercem pełnym litości dla nieszczęśliwego.
– A dlaczego?
– Bo ja tak chcę! – krzyknął Cholawicki.
Książę zdziwił się.
– Odkądże to moi oficjaliści dysponują moim zamkiem? Obawiam się, że jeżeli pan będzie upierał się przy swoich dyspozycjach, to pan pierwszy… wyjedzie stąd.
Cholawicki zbladł, jak ściana. Nigdy jeszcze nie słyszał z ust księcia czegoś podobnego. Ta zmiana wydawała się niewiarygodna! I książę robił wrażenie zupełnie przytomnego!
– Przepraszam – wybąkal.
– Pan jest moim gościem – mówił Holszański ciągle z ty m samym dostojeństwem, zwracając się do profesora. – Ja pana zapraszam i bardzo proszę, niech pan nie zwraca uwagi na żadne nietakty ze strony moich oficjalistów. Ja je ukrócę. Pan nie może wyjechać. Pan mi jest nieodzownie potrzebny do porządków! Ten zamek jest po brzegi wypełniony śmieciami i gratami – o chociażby ta sala! Ja się uduszę w tych śmieciach! Ja utonę w śmieciach! Mnie to szkodzi na zdrowie! Pan musi mnie wyratować! Ja się mogę rozchorować! Niech pan mnie ratuje – niech pan mnie ratuje – niech pan ratuje mnie – ratuje mnie – ratuje mnie…
Ostatnie słowa wymawiał coraz szybciej, aż wreszcie przeszły w krzyk – i szaleniec osunął się na posadzkę.
– Precz! – warknął Cholawicki, gdy profesor rzucił się na pomoc. Porwał na ręce wynędzniałe ciało książęce i uniósł do sypialni.
Dopiero teraz ocenił w pełni powagę sytuacji. Mur samotności wokół księcia był przełamany! Wydarto mu kapitalny atut – już nie był tym jedynym człowiekiem, bez którego książę nie mógł się obejść! Książę chciał zatrzymać Skolińskiego! I jakim tonem przemawiał!
Co robić? Położył księcia na łóżku i pobiegł do profesora.
– Żeby pana tu nie było za pięć minut!
– Ale profesor przecząco poruszył głową. Był bardzo poważny.
– Nie wyjadę!
– Jak to?! Nie wyjedzie pan?
– Pan słyszał, że zostałem zaproszony przez księcia.
– Ale to jest wariat!
– Jeżeli jest wariat, to trzeba go ubezwłasnowolnić. Na razie jestem tutaj i nie zamierzam się ruszyć! Nie ruszę, póki książę wyraźnie tego nie zażąda.
– Pan zamierza wziąć go w opiekę!
– Być może.
Decyzja profesora była nieodwołalna.
A taka sama – co gorzej – okazała się decyzja księcia. Daremnie usiłował przełamać chorobliwy upór szaleńca. Książę, ocknąwszy się z omdlenia popadł w wielkie osłabienie – heroiczna postawa, którą przyjął wobec sekretarza, by ła jednak ponad jego siły – a zarazem wrócił mu lęk przed Cholawickim i z pokorą słuchał surowych, twardych jego słów. Niemniej pozostał przy swoim i Cholawicki zrozumiał, że raczej rozstanie się z nim, niż ze Skolińskim. Stało się. Profesor wkradł się na zamek i trzeba było pogodzić się z faktem.
Ta noc dla Cholawickiego nie była bynajmniej lepsza od poprzedniej, nawet – stokrotnie gorsza. Dwie fatalne klęski, które poniósł – jedna w Połyce, druga na zamku – spędzały mu sen z oczu, mimo że od czterdziestu ośmiu godzin właściwie nie zaznał wypoczynku. Maja! Cóż to było z Mają! Dlaczego pobiegła w las, dlaczego Leszczuk ją ścigał, dlaczego zamknęła się w pokoju, nie chciała z nim mówić? Co zaszło między nią i Leszczukiem? Trzeba będzie pojechać tam zaraz rano. Lecz jeśli pojedzie, znowu straci kontrolę nad Skolińskim i nad księciem. Więc może nie jechać?