Obie panny nie mogły się sobą nacieszyć. Pani Ochołowska, jako zręczny polityk, wykorzystała okazję i kazała podać do stołu butelkę dobrego wina, wskutek czego kolacja przybrała odświętny charakter. Nawet urzędniczka i doktorowa, niepomne świeżych jeszcze nieporozumień, przywdziały wizytowe stroje, przy czym doktorowa stwierdziła, że i przez tę suknię panny Wyciskówny zarysowują się wyraźnie kro… z czego ta nieszczęśliwa nie zdaje sobie wcale sprawy.
Ale podczas kolacji nastąpiła nowa komplikacja. Rozległ się tętent konia – i po chwili zjawił się Choławicki. Wizyta jego nie była nazbyt pożądana. Pani Ochołowska z przykrością ujrzała znaczące spojrzenia, jakie wymieniła doktorowa z urzędniczką, a które zdawały się mówić:
– Ha, ha, akurat w porę przyjechał!
Ale bardziej jeszcze niepokoiły ją niebezpieczne iskierki w oczach Maji i jej doskonały humor. Była rozbawiona! Wydawała się uradowana z powodu przyjazdu przyjaciółki. Śmiała się nieomal bez przerwy.
Po kolacji Choławicki odciągnął ją na bok.
– Chcę się rozmówić! – szepnął.
– Dlaczego nie siedzisz na zamku?
– Mam interes do ciebie!
– Dobrze, ale nie teraz! Potem! Chodźmy na spacer! – zawołała. – Taki piękny wieczór.
Pomysł ten został przyjęty z aplauzem przez młodzież i Cholawickiemu nie pozostało nic innego, jak chwilowo zrezygnować z rozmowy. Maja skinęła na Leszczuka.
– Pan idzie z nami!
– Ja?…
Szedł już na górę i zatrzymał się w połowie schodów. Nie chciał iść z nimi i bal się Maji, ale nie wiedział, jak się wytłumaczyć.
– Spać mi się chce – powiedział.
– Potem się pan prześpi. Zresztą przyda się pan – chociażby do dźwigania okryć. Właściwie jest za ciepło, żeby nakładać palta, a wziąć trzeba, bo w lesie może być chłodniej. Krysiu i Guciu – oddajcie palta panu Leszczukowi, on poniesie.
– Ale skądże znowu – zaprotestował uprzejmie Żałowski, widząc, że Leszczuk wziął już płaszczyk Maji. – Ja w każdym razie poniosę swoje i Krysi.
– Pan Leszczuk może ponieść wszystko! – zawołała kapryśnie i tupnęła nogą.
Leszczuk poczerwieniał. Cholawicki zbladł.
– Pozbawiasz nas zaszczytu i przyjemności dźwigania waszych fatałaszków – śmiał się Żałowski, usiłując zatrzeć nieprzyjemne wrażenie. Zanurzyli się w posrebrzaną światłem księżyca aleję. Psy zaczęły się łasić do Maji.
Cholawicki szedł pierwszy, usiłując zapanować nad sobą, odzyskał zimną krew! Za nim w pewnej odległości szły obie panny i student, a na końcu Leszczuk. Ale Żałowski, który był dobrze wychowany, zwolnił kroku, żeby porozmawiać z Leszczukiem. Panna Leniecka zwróciła się do Maji:
– Co ty wyprawiasz, Maja, z tym trenerem? Jemu może być przykro.
– Ach, nic mu nie będzie! On nie jest delikatnoskórny, upewniam cię.
– Co? Co?
– No, jeśli się mówi gruboskórny, to można powiedzieć delikatnoskórny! A nie, prawda, mówi się – cienkoskómy!
– Maja, z tobą coś jest niedobrze – rzekła przyjaciółka. – Co się z tobą stało? Zmieniłaś się.
– Bo ja wiem!
Powietrze było upajające, las, park, polana oddychały pełną piersią. Drzewa ciemnymi plamami wrzynały się w jasne, gwiaździste niebo. Ogromna słodycz wieczoru przenikała krajobraz.
Kochasz go? – zapytała Maja, wskazując z lekka głową za siebie. Leniecka przycisnęła się do niej.
– Nareszcie!
– Co – nareszcie!
– Nareszcie się zakochałam. Ach, Maja, Maja, Maja!
– A on?
– Także. Odetchnęła głęboko.
– Jak tylko ukończy studia, pobierzemy się. Jego rodzice są przyjaciółmi moich rodziców. To będzie jakby powiększona rodzina. Wiesz, co dzień mi się zdaje, że to nieprawda, bo to jest zbyt… zbyt… ale co tobie? Płaczesz? Ty płaczesz?
– Głupia jesteś!
– Twoja łza spadla mi na łokieć.
– To nie była łza, tylko rosa z drzewa.
Dlaczego ona nie mogła tak kochać – równo, spokojnie, szczęśliwie? Dlaczego zamiast mieć takiego miłego, porządnego chłopca, którego nie trzeba się wstydzić, z którym można być pewną swojego losu, miała tych dwóch mężczyzn, którzy ją prześladowali, gubili ją? Z którymi się gubiła?
– Nie trać na mnie czasu. Taki wieczór nie co dzień ci się zdarzy. Guciu -, zawołał – chodź no tu! Krysia jest na ciebie obrażona, że jej nie wziąłeś pod rękę.
Odsunęła się od nich i szła nieco z boku, sama – pomiędzy Cholawickim, który szedł przed nią, a Leszczukiem, który szedł za nią – zupełnie sama. Jak to się stało i czyja to wina, że przy swoich osiemnastu latach, przy swojej urodzie, nie mogła cieszyć się tą nocą, ale musiała szamotać się i męczyć, gdy tamta, mniej ładna, w pełni rozkwitała miłością? Czy zawinił tu przypadek? Wychowanie? Wrodzone, niebezpieczne skłonności natury? Zwolniła kroku. Pozwoliła się wyprzedzić szczęśliwej parze.
Student porzucił na moment pannę Leniecką, ażeby złapać świętojańskiego robaczka i trzymając go w zamkniętych dłoniach, nachylił nad nim głowę. Maja przyłapała wzrok wypełniony czułością, jakim zakochana obrzuciła zakochanego, zanim pośpieszyła ku niemu w cienie drzew.
– Czyż ja umiałabym tak patrzeć czule, słodko i wiernie? – pomyślała Maja z zazdrością. Ale na kogo miała tak patrzeć? Czy na Cholawickiego, który szedł przed nią, czy na Leszczuka, który szedł za nią? Co by to było, gdyby spróbowała spojrzeć tak na Leszczuka? Och, na próbę tylko, przecież nikt nie będzie widział, ciemno… tylko dla zabawy… żeby się przekonać, czy w ogóle można, czy się uda spojrzeć tak na niego.
Jeszcze bardziej zwolniła kroku, a kiedy pozostała na samym końcu objęła spojrzeniem obcym jakby dla siebie, zbyt czułym, jak na nią, sylwetkę chłopca. I momentalnie zapamiętała się w tym spojrzeniu, zatraciła się w nim cała, zapadła i utonęła we własnym swoim wzroku. Gorąca fala przeniknęła jej serce, które zaczęło bić… aż musiała przycisnąć je ręką.
Przyśpieszyła kroku i nagle pojawiła się tuż obok Leszczuka. Noc przydawała jej lekkości. Tak nieznacznie i lekko, smukła w letniej sukience, znalazła się obok niego, że drgnął. Ona zaś nie odezwała się ani słowem, tylko parę kroków przeszła z nim razem i dojrzał jej wielkie czarne oczy zwrócone ku niemu, pełne żalu i czułości. Ale w tej samej sekundzie wstręt i obrzydzenie pojawiły się w jej oczach.
Usta Leszczuka były czarne, jak smoła! Nie – nie czarne. Tak się tylko zdawało po nocy. Były sine!
Ohyda! To była jakaś straszna, odrażająca choroba! Gdzie on mógł się zarazić?! To było – dzikie!
Odstąpiła od niego. Przyśpieszyła kroku. Uciekała – do narzeczonego.
Cholawicki dostrzegł jej obecność dopiero w chwili, gdy wsunęła mu rękę pod ramię. Nie umiał się oprzeć rozkoszy, jaką mu sprawiło samo jej przystąpienie do niego.
Dotychczasowa jego wściekłość prysła bez śladu, przemieniła się od razu w szczęście – cóż dopiero gdy poczuł, że przyciska się do jego ramienia, mocno, kurczowo, gorąco.
Podejrzliwość nasunęła mu od razu przypuszczenie, że jest to z jej strony umyślny manewr, aby uśpić jego czujność wobec Leszczuka. Ale był zbyt szczęśliwy. Zanadto cierpiał przez tych parę godzin – gdy śledził ich, a potem błąkał się w pobliżu dworu. Ujął ją za rękę, przytulił do siebie i nie chciał o niczym wiedzieć – ani o nic zapytywać. Maja z lekka oparła głowę o jego ramię i szła tak czas dłuższy.
Próbowała. Próbowała, czy w ogóle można tak iść z narzeczonym? Czy jej się to uda? Robiła, co mogła, aby rozgrzać do niego swoje serce, narzucić sobie treść uczucia za pomocą oznak zewnętrznych. On był z jej świata. Nie kradł. Nie był dziki, nieokrzesany. Nie miał ohydnych chorób. Ale serce jej pozostało zimne, a tam, w tyle za nimi pozostał ten, na którego przed chwilą patrzyła, ten kompromitujący…
Oddaliła się od narzeczonego równie nagle, jak przyszła: zanim Cholawicki zorientował się, już przy nim nie była. Znowu szła samotnie, trochę z boku ścieżki
– i przepuściwszy wszystkich, postępowała za nimi na szarym końcu, niepocieszona.
Noc ciepła i wonna, nabrzmiewała balsamem ziół i krzewów, zakrywała granatowym welonem zarówno szczęście i nieszczęście. Zarówno upojone twarze dwojga szczęśliwych narzeczonych, jak i bladą zgryzioną twarz Cholawickiego – jak zrozpaczoną dziecinną trochę twarzyczkę Maji – jak niepewną twarz Leszczuka.