Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Co łączy mojego chłopa z tą podejrzaną zgrają? Narkotyki? Wywiad? i dlaczego ani przez chwilę nie opuszcza go przerażenie. W nocy śpi skurczony jak zdechły pająk, zakrywając sobie dłońmi twarz. Kiedy próbowałam obudzić go, jęknął tylko głucho po francusku: “Non, non Christine." Czyżby ukrywał przede mną jeszcze jakąś babę? Po co to robi? Wie, że jestem tolerancyjna. Aha, vis – a – vis pensjonatu stale stoi zaparkowany biały opel. Dzień i noc siedzi tam dwóch facetów – przystojniaczki z odżywki dla niemowląt. Włoski w kędziorach, cera – krew z mlekiem, przy czym jeden jest okrągły jak świński tyłeczek, drugi ma czuprynę tak białą, że mógłby ją sprzedać na brodę św. Mikołajowi. Jeśli tak wyglądają francuscy tajniacy, to gratuluję. Wydają się nie jeść, nie spać. Tylko są. Nawet papierosa żaden nie zapali. Pytałam o nich Meffa. Wzrok mu uciekł i bąknął tylko: “Nie mieszaj się w cudze sprawy!" A ja tak bardzo chciałabym pomóc.

Wczoraj wieczorem urwałam się na spacer. Przechodząc koło opla ukłoniłam się pasażerom. Udali, że mnie nie widzą. Ale kiedy wracałam, musieli widocznie dostać nowe instrukcje, bo uśmiechnęli się do mnie i pozdrowili. Myślałam, żeby z nimi pogadać, ale o czym? Więc nie gadałam.

Sądzę, że gdyby udało mi się wyciągnąć Meffa z tego przygnębiającego przybytku, doszedłby do siebie, i do mnie. Gdybym tylko wiedziała, co go tu trzyma. Pieniądze?

Wczoraj byłam świadkiem awantury. Meff sądził chyba, że go nie słyszę. Rozmowa toczyła się w przedpokoju naszego apartamentu. Jej początku nie słyszałam, dopiero podniesione głosy wzbudziły moją ciekawość. Jeden z tych kakaowców, zdaje się Ali, wyrzucał Meffowi, dlaczego nie chodzi do biblioteki.

– Nie chcę jej tam spotykać! – wołał mój biedaczyna.

– Musisz! – niezwykle poufale odpowiedział Ali – on by tak zrobił…

– Powiedzcie mi przynajmniej, po co? Kiedy się to skończył Boże…

– Milcz, człowieku!

Trzasnęły drzwi. Najwyraźniej bezczelny asystent wyszedł. Meff cofnął się do pokoju i zobaczył mnie. Na moment zaniemówił. Potem, spuszczając wzrok, pospiesznie wygrzebał jakąś książkę ze stosu czasopism.

– Diabełku – powiedziałam – czy nie możesz mieć do mnie trochę zaufania?

– Nie nazywaj mnie diabełkiem! – krzyknął i wybiegł z pokoju.

A potem przyszła noc. Podobna do poprzedniej. Próbowałam go trochę rozbawić, ale odwrócił się plecami. Zza ściany dobiegały szmery i chichoty. “Stypendyści" zabawiali się na swój sposób. Dałam spokój karesom. Nie rozmawialiśmy. Wszystkie moje próby tego wieczora natrafiały na suchy mur milczenia. Zasnęłam szybko, z tym że był to sen płytki… Gdzieś po dwóch godzinach obudził mnie jakiś odgłos. Nie wykonując ruchu otworzyłam oczy. Ciemność. Nawet z pokoju asystentów nie sączyło się żadne światło.

Obok mnie rozlegał się cichy szloch. Mój mężczyzna leżał z twarzą wtuloną w poduszkę i łkał jak małe dziecko, zgubione podczas wycieczki do lasu. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy. Obróciłam się i bardzo delikatnie przytuliłam go do siebie jak matka. Szloch przycichł. Odczułam ciepły prąd i dreszcz, który go przeszedł. Zaczęłam go głaskać, delikatnie, choć zdecydowanie. Nie oponował. Rozpięłam pidżamę. Nadal był potulny jak mały jelonek. Nieźle. Obróciłam go bez większego oporu niczym frezer i pocałowałam. Przytulił się do mnie po dziecinnemu. Może naprawdę spał. Nie przestając go pieścić, pozbywałam się zawadzającej garderoby. Był coraz bliższy. Pociągnęłam go ruchem wioślarza. Doszedł do mnie…

– Nie, nie i – krzyknął! usiadł na łóżku. Poczułam się jak zepsuty bumerang.

– Powiedz, co clę dręczy? Co się stało w ciągu tego tygodnia? Jesteś naprawdę Inny.

– O jedno cię proszę, nie pytaj… moie kiedyś będzie inaczej…

– Ale ja ci chcę pomóc!

– Nikt mi nie może pomóc! Jestem zgubiony.

– Szantażują cię?

Nie odpowiedział, ale nie zaprzeczył.

– Grozi ci śmierć? Wzruszenie ramionami.

– A kim oni właściwie są? Gangsterzy? Terroryści? Czego chcą od ciebie?

– Już nic nie wiem. Czasami nawet myślę, że postradałem zmysły.

– Dlaczego?

– Czy wierzysz w diabły, Marion?

Jako dobra katoliczka oczywiście wierzyłam w diabły, tak jak w Trójcę Świętą i Niepokalane Poczęcie. Nie w facetów z rogami czy widłami, tyłko w bezcielesne siły Zła, które są wszędzie, a głównie w nas samych.

– A masz z nimi jakieś kłopoty? – zapytałam prawie wesoło.

– Chciałbym się spotkać z księdzem…

– Katolickim? – spytałam zaskoczona.

– Oczywiście. Znaczy… może być również katolicki. Muszę się o coś zapytać, ale “oni"… mnie pilnują – przez moment angielszczyzna Meffa podszyta była silnym akcentem francuskim. – A w ogóle chce mi się spać. – Choć naciskałam go jak tubkę z ketchupem, nie wydusiłam już ani słowa.

Kiedy rano znów poleciał do miasta, wybrałam się przewietrzyć. Blondasy trwały na swym posterunku. Jeden z nich, z uśmiechem mogącym reklamować pastę do zębów, zagadał nawet:

– Piękny dzień, nieprawdaż, madamoiselle?

– Lubię takie bajery, ale po południu – odpaliłam. Musiało go to bardzo zmieszać, bo oblał się prawdziwie pensjonarskim pąsem. Czyżby glina dziewica?

Postanowiłam wreszcie udać się z moimi kudłami do dobrego francuskiego fryzjera, który od mojego stałego różniłby się zapewne głównie ceną. Dzień był przyjemny jak premia kwartalna. Czułam się nadspodziewanie optymistycznie, gdy nagle nieomal wpadłam na wysokiego szczupłego mężczyznę w sutannie, o śniadej twarzy i pałających oczach Iberyjczyka.

Przeprosiłam i chciałam go minąć, gdy przypomniała mi się prośba Meffa. Teraz, w świetle dnia, miała posmak groteski, nie otworzyłam więc ust, ale sługa boży, jakby odczytując moje myśli, powiedział:

– Słucham, córko, mów, co chcesz mi wyznać…

– Mam cholernie dużo grzechów na sumieniu – było to jedyne zdanie, jakie przyszło mi do głowy.

– Ale chcesz rozmawiać przede wszystkim o swoim narzeczonym – powiedział ksiądz.

O kurczę, jasnowidz! – przeleciało mi przez myśl.

– Chodźmy do parku – stwierdził duchowny w sposób nie pozostawiający mi żadnego wyboru…

Szpakowaty z zamyśleniem bębnił palcami po blacie stołu. Łysy śledził to perkusyjne solo z pewnym niepokojem.

– Czyżbyśmy popełnili błąd?

– Ojciec Martinez, który rozmawiał z panną Marion i dwukrotnie obserwował Fawsona, wydał niepodważalny werdykt. To nie diabeł! Mamy do czynienia z osobnikiem uzależnionym przez szatańską paczkę, wykorzystywanym przez nich do gromadzenia określonych danych z magii i alchemii, nie wiem zresztą, po co; jednostką skażoną jakimś bardzo ciężkim grzechem, ale zdecydowanie człowiekiem.

– Czyli?…

– Dział analiz nie wyklucza, że od początku źle postawiliśmy diagnozę. Więcej, być może, podsunięto nam tego Amerykanina celowo, żeby odwrócić naszą uwagę…

– Na jakiej podstawie uznano Meffa Fawsona za diabła? Na tej, że wezwał go do swej górskiej siedziby stary Boruta.

– Intuicjoniści nie wykluczali możliwości pokrewieństwa. Jego rodzice byli wprawdzie nie wyróżniającymi się zjadaczami chleba, ale o dziadkach nasze archiwa milczą. Wygląda, jakby cała dokumentacja dotycząca ich rodziny została zniszczona jakieś czterdzieści lat temu.

– Co nie wyklucza hipotezy, że uczyniono to, aby nas zmylić.

Łysy skinął głową.

– A ten drugi? – spytał szef.

– Już wylądował w Paryżu. Do Nowego Jorku towarzyszył mu karzeł (w naszej kartotece oznaczony symbolami VX 128 – bardzo niebezpieczny typ). Później się rozstali

– Co z karłem?

– Zgubili go, niedojdy. Ale don Diavolo jest pod ścisłą kontrolą. Prawdopodobnie kontaktował się telefonicznie z hotelem “Paradise".

– No i To jest wiadomość, i co dalej?

– Hotel znajduje się pod stałą obserwacją. Niestety, nie ma żadnego sposobu, żeby tam wkroczyć. Formalnie nie zostało popełnione żadne przestępstwo. Poza tym Marion i Fawson nie mogą ucierpieć.

– Trzeba zorganizować im ucieczkę.

39
{"b":"100659","o":1}