Utraciwszy dużą część swojej siły przekonywania, staliśmy się, przynajmniej pozornie, niepotrzebni. Tak my, jak i “Biali", nie mamy większego wpływu na postępowanie ludzi. W centrali naszej konkurencji zapanowała teraz taka demokracja, że wszystkie ważniejsze decyzje zapadają większością, głosów, a i tak co rusz któryś ze świętych zakłada votum separatum. Jeśli dodamy zwiększoną jawność życia rajskiego, zrozumiesz łacno, dlaczego wszystko się im po prostu sypie. Tak, tak, przekonasz się już wkrótce, jak ciężko jest dziś egzystować mocom nadprzyrodzonym.
Mimo to do nas będzie należało decydujące słowo! Za dwa tygodnie zobaczymy, kto będzie śmiał się ostatni. Całuję Cię jak najczulszy Judasz. Twój Stryj!
Meff skończył. Obejrzał jeszcze, czy nie ma jakiegoś postscriptum czy choćby przekazu pieniężnego, ale ponieważ nic takiego nie było, zamyślił się. Od chwili gdy z powrotem znalazł się w rękach swej ochrony, minęło sporo godzin. Po odwiezieniu Anity do portu lotniczego mercedes zamieniono na inny wóz. Znów “Berber" bez pomocy kluczyka otworzył drzwi pierwszego z brzegu forda i przyjechali tutaj, do pustego pensjonatu na podparyskim przedmieściu. Pensjonat nosił nazwę “Paradise" (chyba dla zmylenia przeciwnika), a jego właścicielka wyglądała jak nie jedna, a trzy emerytowane czarownice, i to rodem z Bliskiego Wschodu.
Wcześniej, na pożegnanie, “Turek" przedstawił Anicie Meffa jako zamożnego przemysłowca. Przy okazji Fawson poznał imiona swych pomocników – żółciejszy nazywał się Li, bielszy Ali, a najczarniejszy Kali.
Ściemniło się. Nasz bohater zdążył już cokolwiek wypocząć, wziął kąpiel, po czym Li wykonał dokładny masaż jego ciała, doprowadzając Meffa do stanu skupienia i rozluźnienia zarazem. Niższy funkcjonariusz piekła miał delikatne ręce, przywodzące na myśl skośnookie dziewczyny z Bangkoku, którym spec od reklamy zawdzięczał kilka miłych wrażeń turystycznych. Li nie był jednak dziewczyną i na tym polegała niedogodność sytuacji. Kali przyniósł kolację (jak się okazało, wybornie gotował), składającą się z pieczonego drobiu i dziczyzny, w towarzystwie trzech butelek wina bardzo dobrych roczników 1870, 1914 i 1939. W zestawie wyczuć można było delikatną aluzję. Najwyraźniej w wydarzeniach onych lat moce piekielne miały swój niebłahy udział.
Otulony w ręcznik frotte, dzięki odrobinie narkotyku lżejszy o kilkadziesiąt kilo, po raz pierwszy od trzech dni Fawson pomyślał sobie, że egzystencja diabła ma jednak i dobre strony. Wprawdzie przestraszył się tej myśli, ale prawie natychmiast odezwał się w nim głos wewnętrzny: “Nie miałeś przecież żadnego wyboru, stało się, co się stało, a poza tym zawsze na twoim miejscu mógłby znaleźć się ktoś gorszy".
– Życzysz sobie czegoś jeszcze, panie? – spytał Ali, rozkładając przed Meffem folder najlepiej notowanych panienek Paryża klasy zero i super.
Szatan neofita tylko westchnął.
– Aha, chodzi panu o tę blondyneczkę – odgadł Ali. – Trzeba było dać dyspozycję, nie puścilibyśmy jej tak łatwo. Nie wykazywał pan jednak najmniejszego zainteresowania.
– To pewnie zmęczenie – wtrącił Li – a poza tym myślał pan, że ta mała jest naszym człowiekiem…
– A nie jest?…
W paru zdaniach streścili mu przebieg pościgu, podkreślając całkowicie przypadkowy udział dziewczyny w wydarzeniach. Została zabrana, aby zidentyfikować wóz porywaczy. Może kłamali, ale jaki by mieli cel, żeby kłamać?
– Trzeba by się o niej dowiedzieć czego więcej – powiedział Fawson.
– Nazywa się Anita Havrankova – wyrecytował Ali. – W Paryżu od pół roku, studiuje na Sorbonie archeologię Bliskiego Wschodu, panna, według naszego wyczucia, dziewica. Sierota, drugie pokolenie emigrantów, bliższych danych o rodzicach brak. Mieszka w schronisku sióstr felicjanek – tu delikatnie splunął przez lewe ramię. – Na lotnisku oczekiwała na kuzynkę, która miała przyjechać z Rzymu, ale spóźniła się na samolot i nie przyleciała. Wymiary Anity: biust 92, talia 60. biodra 92.
– Idealne – cmoknął Kali.
– Praktykująca katoliczka, czas wolny spędza w bibliotece, z żadnymi mężczyznami się nie spotyka, praktyk lesbijskich nie stwierdzono.
– Znakomity materiał do deprawacji – zatarł ręce Kali.
– Cicho! – zgromił go Meff. – Powiedzcie lepiej, jak mam ją spotkać?
– Codziennie o dziewiątej bywa w czytelni uniwersyteckiej. Ale póki co, można by się jakoś rozerwać – powiedział Li – wezwę siostry Biancetti – wskazał na fotosy – te oliwkowe… Do północy mamy jeszcze trochę czasu.
Ale Fawsonowi nie figle były w głowie. Myślał wyłącznie o Havrankovej. Myślał, myślał, aż wreszcie usnął.
O północy na placu Bastylii wiało pustką, ale nie aż tak, jak można by przypuszczać. Kręcili się rozmaici ludzie, przejeżdżały samochody, pracowały polewaczki, a wszystko było rzęsiście oświetlone. Żeby szwendać się w podobnym miejscu, upiór doprawdy musiałby być miłośnikiem kwarcówek. Meff trzykrotnie obszedł plac, nie zauważając niczego szczególnego.
Widocznie stryjaszkowi coś się pokiełbasiło ze starości – pomyślał i nagle zorientował się, że coś na niego kiwa. To coś było dłonią w przepięknie szamerowanym rękawie z koronkami i wyłoniło się z wnętrza szoferki jednej z ulicznych polewaczek. Nie przekonany, czy to o niego chodzi, Fawson zbliżył się do samochodu.
– Właź, monsieur, na co czekasz! – usłyszał. Wewnątrz, obok najzupełniej normalnego kierowcy w firmowym kombinezonie, siedział zasuszony staruszek w kostiumie z epoki Ludwika XVI.
– Kupić, sprzedać? – zapytał rezolutnie – “Almanach Gotajski", księga kabały, proroctwo św. Malachiasza? A może pamiątki z Wielkiej Rewolucji? Pukiel Marii Antoniny, kapsułkę z krwią króla, kalesony Boga Wojny?…
– Chodzi mi o Who is who in Heli? – rzekł Meff.
– Ho, ho, znawca! – ucieszył się staruszek i szturchnął kierowcę – widzisz, Maks, mówisz zawsze, że nie ma już prawdziwych bibliofilów. Pardon, monsieur, musimy wysiąść. Nie noszę nigdy za dużo cennego towaru przy sobie, na wszelki wypadek…
Wysiedli. Fawson mógłby przysiąc, że polewaczka zdążyła zrobić zaledwie kilkadziesiąt metrów, tymczasem okolica zmieniła się nie do poznania.
Stali na wąskiej błotnistej uliczce, pełnej dziwacznej mgły i tłumów z wolna snujących się ludzi.
– Promenada niebytu – objaśnił staruszek – w piątek mamy godzinę spacerów, wałęsamy się więc od placu Bastylii do Conciergerie, od Conciergerie do placu Rewolucji… Ach, jaki był tu kiedyś ruch, gdy z Conciergerie wyjeżdżały wózki wiozące na gilotynę…
Zakręcił się i znikł, pozostawiając Fawsona wśród strumienia cieni. Widma, półprzeźroczyste i ospałe, zdawały się w ogóle Meff a nie dostrzegać.
Uwagę ich zdawał się przykuwać barczysty mężczyzna o ponurej twarzy, który mijając Fawsona spojrzał na niego tak, jak rzeźnik przygląda się tuszy wieprzowej.
– To obywatel Sanson – szepnął wyłaniając się z cienia staruszek – oj, ma on tu mir, ma,…
– Przyznam się, nie słyszałem o tym człowieku. Kto to był?
– Kat Wielkiej Rewolucji. Prawie wszyscy z tu obecnych mieli z nim kiedyś na pieńku. Swoją drogą, co za fenomenalna oszczędność siły roboczej. Taka ogromna rewolucja i tylko jeden kat. Później ludzkość zrobiła się bardziej rozrzutna, i pomyśleć – tu spojrzał na plecy oddalającego się osiłka – ze mną mu się nie udało. Cud! Miałem właśnie stanąć przed rewolucyjnym trybunałem, 9 termidora… A przecież uznawano wówczas tylko jeden rodzaj wyroku. Na szczęście akurat Robespierre upadł i zamiast mnie, on sam posmakował tego krótkiego, chłodnego dotyku metalu na szyi… Ale jeśli myśli pan, że dziękuję za to Opatrzności, jest pan w błędzie. Załatwiono się ze mną inaczej. W parę lat później zrobiono ze mnie wariata. Wariata – powtórzył 'z naciskiem – ma pan pojęcie, jako zbyt niezależnego intelektualistę, i skierowano mnie na przymusowe leczenie w zakładzie zamkniętym. No, ale mam dla pana ten bestsellerek. Ostatni egzemplarz.