Stwory żarły zapamiętale. Widział, jak odrywają zębami kawały napuchłego, mocno już nadgniłego mięsa. Wokół unosił się smród rozkładu.
Talbot poczuł podchodzącą do ust gorzką falę mdłości. Znów z trudem przełknął ślinę, za wszelką cenę starając się nie zwymiotować. Sytuacja, w której w każdej chwili można zostać zaatakowanym przez trójkę nagich, wyraźnie oszalałych kanibali, nie jest najlepszym momentem na rzyganie.
Wtem jeden ze stworów uniósł głowę. Z nienaturalnie szerokich ust pełnych grubych jak pocisk karabinowy ostrych kłów zwisał płat oderwanej ze zwłok skóry.
Talbot cofnął się odruchowo.
Potwór patrzył na niego wąskimi, bystrymi oczami. Lśniły zielono w ciemności jak ślepia kota. Wąską, trójkątną twarz okalały brudne, zlepione w strąki kudły.
Teraz oba pozostałe też przestały jeść, podniosły głowy i gapiły się na Talbota. Nagle ten bliższy syknął przeciągle jak rozwścieczona puma.
– Atua! – warknął.
Josh drgnął.
– Atua! – podchwycił drugi. – Ty Oromatua! Niewolnik Samulayo!
Nie mówił po angielsku, ale Talbot go zrozumiał.
– Pieprzeni kanibale! – krzyknął wściekle. – Potwory! Trupożercy!
Stwory obnażyły kły.
– Oromatua! – zasyczały gniewnie. – Obcy!
Zakołysały się, jakby zamierzały rzucić się na Talbota, ale zamiast zaatakować, odwróciły się i błyskawicznie zniknęły we mgle.
Josh poczuł, że uginają się pod nim kolana. Oblał się lodowatym potem. W uszach mu szumiało, w skroniach waliło tętno. Spróbował uspokoić oddech.
– Pieprzeni kanibale – powtórzył już do siebie. – Jezu Chryste, żarli na pół zgniłego trupa.
Przesunął ręką po twarzy. Dłoń drżała wyraźnie.
Wysoko, w zielonym sklepieniu gałęzi, odezwał się pojedynczy ptak, lecz zaraz zamilkł, jakby spłoszony.
Talbot poczuł, że musi wyjść na słońce, musi odetchnąć świeżym powietrzem, a nie wilgotnym, przesyconym wonią rozkładu odorem dżungli, bo inaczej się udusi. Zawrócił i niemal biegiem puścił się przez gęstwinę niskich krzaków i młodych drzewek. Byle do plaży, do morza.
Pędził, nie odwracając się za siebie, żegnany przeciągłym, smętnym lamentem ukrytego w gałęziach ptaka.
***
Dobrze zrobiłem, wracając na plażę. Inaczej pewnie nie ja zdybałbym tych Japońców, a oni mnie. Łazili jakoś tak bezradnie, jakby czegoś szukali. Może tego piechura z kocem? Było ich czterech. Trzech żołnierzy i jeden kapral, sztywny jak kawał kija. Wydzierał się cały czas w
tym swoim przypominającym szczekanie języku.
Przyczaiłem się na skałach pewien, że mnie zauważą. Do diabła, musieli mnie zauważyć. Ale nie. Patrzyli w moją stronę, praktycznie prosto w oczy, lecz nic nie wskazywało, że mnie widzą. Nieudaczni jacyś.
Serce mi waliło, rozsądek podpowiadał, żeby przeczekać. Jednak pięciu śmiercionośnych przyjaciół dopominało się uwagi. Poczułem, że powinienem wysłuchać ich argumentów. Podczołgałem się bliżej. Mogłem stąd widzieć wyraźnie płaskie, świecące od potu twarze wrogów.
A oni wciąż mnie nie dostrzegali.
Rzuciłem pierwszy granat. Prosto pod nogi sadzącego się kaprala. Rany, co to był za piękny wybuch. Wyrwało go w powietrze i cisnęło o piach. Wszyscy pozostali też upadli. Nie czekałem. Posłałem im kolejne granaty w nadziei, że przeniosą sukinsynów do wieczności.
Dwóch, w tym nadęty kapral, zginęło od razu. Jeden rzęził, próbując wepchnąć z powrotem do brzucha wyrwane wnętrzności. Minąłem go i rzuciłem się biegiem za ostatnim, który uciekał chwiejnym krokiem. Dopadłem żółtka bez trudu. Musiał być nieźle przygłuszony i poturbowany, bo krew ciekła mu z nosa i uszu. Chlasnąłem go nożem po gardle. Upadł z charkotem, zalewając się lepkim, gorącym szkarłatem. Leżał na ziemi, wywalając na mnie wytrzeszczone ze strachu oczy. Jego ciałem wstrząsały drgawki.
Gotów, pomyślałem i wróciłem do żółtka z flakami na wierzchu.
Żył jeszcze, więc pochyliłem się, żeby i jego potraktować nożem.
– Obakemono! – jęknął z przerażeniem, próbując zasłonić się ręką.
– Jasne. – Wyszczerzyłem zęby. – Już po tobie, żółtku.
Przejechałem mu po gardle, zanim zdążył zrozumieć, co się dzieje. Zadygotał i charcząc, starał się złapać oddech.
– Za późno, stary – zanuciłem. – Żegnaj, moje słoneczko. Zdychasz!
Zwycięstwo wprawiło mnie w euforię. Chciało mi się śmiać i tańczyć. Krew wrogów pachniała ostro, pobudzająco. Wymierzyłem potężnego kopniaka nieruchomemu kapralowi.
– Trzeba było się rozglądać, zamiast wrzeszczeć – powiedziałem serdecznie.
Przekręciłem go na wznak i przez chwilę wpatrywałem się w martwą twarz. Nieżywy nieprzyjaciel. Piękny widok.
Teraz siedzę, żuję sprasowane śliwki, przyglądam się trupom i liczę zyski. Zapas żarcia, ręczne granaty, karabiny, amunicja. Niezły arsenał.
Doskonały zapas, żeby wyruszyć na wojnę. Moją małą, prywatną krucjatę przeciw żółtkom o płaskich pyskach.
***
Słońce miało się ku zachodowi, ale Talbot postanowił nie opuszczać plaży. Między skałami, w małej, płytko sklepionej jaskini, znalazł sobie tymczasową kryjówkę.
Wokoło było tak spokojnie. Morze szumiało, fale cicho kładły się na brzegu. Strzępiaste głowy kokosowych palm chyliły się łagodnie głaskane podmuchami wiatru.
Jak w raju, pomyślał Josh.
Siedział na skale, wpatrując się w horyzont. Niebo fioletowiało, nadchodził szybki tropikalny zmierzch. Powietrze zrobiło się rześkie, upał zelżał znacząco. Tylko woda przybrała nagle dziwny czerwony odcień. Szkarłatna kreska biegła jakby tuż pod powierzchnią morza w stronę zachodzącego słońca.
Dziwny jakiś ten refleks, zastanowił się Talbot. Chyba nie będzie w nocy deszczu, powiedział sobie i wtedy kątem oka zauważył ruch. Odwrócił głowę.
Daleko po lewej krajowcy ciągnęli po piasku czółno. Widział wyraźnie trzy prawie nagie postaci popychające łódź. A za nimi podążali Wiliams i MacKinney!
Talbot poderwał się na nogi.
Dzięki ci, Jezu! – myślał gorączkowo. Ratunek przybywa!
Wdrapał się na szczyt skały i zamachał gwałtownie rękami.
– Hej! – krzyknął ile sił w płucach. – MacKinney! Wiliams! Tu jestem! Poczekajcie!
Nie zareagowali. Widocznie nie usłyszeli wołania. Poruszali się powoli, nienaturalnie sztywno. Widocznie są ranni albo wycieńczeni, pomyślał Talbot.
– Hej! – wrzasnął jeszcze raz. – To ja! Talbot! Słyszycie?!
Nie słyszeli. Podążali za czółnem ze wzrokiem wbitym w horyzont. Krajowcy też nie zwracali na krzyki najmniejszej uwagi.
Cholerne łamagi, pomyślał Josh i zaczął pospiesznie złazić ze skały. Zeskoczył zwinnie na piasek i wciąż pokrzykując, puścił się biegiem w stronę towarzyszy.
Starucha zjawiła się chyba znikąd. Zabiegła mu drogę, wywijając sękatym kijem i wyrzucając potok gniewnych, niezrozumiałych słów. Wiatr od morza szarpał jej łachmanami, na szyi dzwoniły sznury muszelek i dziwacznych paciorków zrobionych z kości. Oklapłe, pomarszczone piersi wyglądały jak dwa puste woreczki.
– Nie wiem, o co chodzi, ale nie mam czasu! – zawołał Josh, starając się ominąć kobietę. – Muszę się dostać do łodzi!
Krzyknęła coś wściekle i podniosła na niego zagniewaną twarz. Promienie słońca zalśniły matowo w sinych, pozbawionych tęczówek i źrenic oczach.
Jest ślepa jak kret, pomyślał Talbot ze zdumieniem. Jakim cudem tak sprawnie się porusza?
Daleko na plaży krajowcy spychali czółno na wodę. Josh poczuł, że ogarnia go rozpacz.
– Wiliams! – wrzasnął najgłośniej jak mógł. – MacKinney! Ogłuchliście, cholera?!
Marynarze maszerowali sztywno przed siebie. Żaden nawet nie odwrócił głowy.
Talbot poczuł napływającą falę złości. Przecież nie mogli nie słyszeć! Rzucił się do biegu, ale ślepa starucha złapała go sękatą, twardą dłonią za nadgarstek. Wykrzykiwała coś wściekle, aż na wąskich, wyschłych jak rzemień ustach pojawiła się piana.