– Jesteś tu, żeby ostatecznie otworzyć przejście – powiedział ojciec. Nie spłodził mnie, ale wiedziałem, że jestem jego synem, tak samo jak dzieckiem wszystkich starszych tej samej krwi. – Wiem, jak trudne przypadło ci zadanie. Chylę przed tobą czoła. Wygnaniec, zawsze obcy, zawsze odmienny. Czego doświadczyłeś od ludzi prócz krzywd? Przypomnij sobie życie, które pokazaliśmy ci w chwili odnalezienia bramy. Współczuję ci i zazdroszczę zadania. Spełnij je, synu. Niegdyś byliśmy wszędzie. Władaliśmy Ziemią. Mieliśmy światy u stóp. Wyparli nas podstępnie, wygnali. Bogowie zasnęli martwym snem. My zostaliśmy wygnani z powrotem na mroczną gwiazdę, dawny dom. Już nie rządzimy światami. Ale te chwile wrócą. Dzięki takim jak ty. Jest was więcej, w różnych punktach Ziemi. Walczycie, pracujecie, poświęcacie życie i szczęście, aby zbudzić bogów. Masz klucz w dłoniach, synu. Sam jesteś kluczem. Stoisz tak blisko sukcesu, aż boję się mówić. Musisz odnaleźć prawdziwe oblicza bogów. Stworzyć ich wizerunki i umieścić w przejściu uczynionym przez tę, którą poznałeś pod imieniem Samanta. Będziesz wiedział, kiedy zobaczysz światłość Przedwiecznych w oczach wizerunku. Odnajdź dusze wszystkich Wielkich, a wówczas powstaną z letargu i upomną się o panowanie. O utracone dziedzictwo.
Płakałem.
– Ojcze, nie podołam – szepnąłem.
– Walcz. – Oparł ręce na moich ramionach. Czarne oczy lśniły. – Musisz. Niektórzy z innych też są bliscy sukcesu. Jeśli kilka przejść otworzy się równocześnie…
Urwał, obawiając się dalej mówić. Lęk, nadzieja i radość szalały w moim umyśle jak tornado.
– Masz potomka na Ziemi. Córkę.
Skinąłem z roztargnieniem głową.
– Tak, ale…
Uniósł w górę palec, nakazując ciszę.
– Nie lekceważ jej. Jeśli przekazałeś dziecku dziedzictwo krwi, może okazać się potężniejsza, niż zdołasz przypuszczać.
Spuściłem wzrok.
– Tak, ojcze.
– Sprawdź – nakazał. – Wiesz, jak to uczynić?
Wiedziałem.
– Idź – powiedział. – Nie wolno ci tracić czasu.
Nie pytałem, czy go jeszcze zobaczę. To byłoby dziecinne pytanie. Przyszłość szybuje wśród gwiazd, w uśpionych umysłach bogów.
***
Wróciłem do pracowni. Świt rozmazał już różowy krem po nocnym niebie. Chciałem od razu zabrać się do pracy, ale nie mogłem. Ręce mi się trzęsły, dygotałem z emocji. Otworzyłem starą szafę, w której trzymałem szpargały. Lustro po wewnętrznej stronie drzwi było wyblakłe, matowe, ale spore. Zdjąłem podarty T-shirt, opłukałem się w umywalce. Struna na skórze znikła, lecz czułem, że jest tam nadal. Podszedłem do lustra, przesunąłem dłonią po piersi i brzuchu. Idealna istota wewnątrz mnie ożywiła się, poruszyła. Nie mogłem oderwać wzroku od gładkich srebrnych splotów. Uśmiechałem się ze szczęścia. Ruchem ręki zasklepiłem szczelinę. Pozostawało coś ważnego do zrobienia. Coś, na co miałem szczególną ochotę.
Zza drzwi pracowni pilnie nasłuchiwałem, czy Margot już wstała. Cisza, szelest, odgłos kroków. Fantastycznie!
Suka tam była. W kuchni. Słyszałem ją. Odsłoniłem zęby w wilczym uśmiechu. Teraz, za moment, porozmawiamy o krwi. Obejrzymy ją. Powąchamy. Przekonamy się, kto należy do klubu.
Otworzyłem drzwi pracowni. Odwróciła się zaskoczona. Nigdy nie przerywałem pracy o tej porze. Ale właśnie nadszedł czas nowych rytuałów. Które nie będą już odprawiane na cześć królowej. O nie! Władczyni zostanie zdetronizowana i zdemaskowana.
– Co tu robisz? – spytała ostro. W orzechowych oczach pełno było niechęci.
Paskudny uśmiech wilka nie schodził mi z twarzy. Orzechowa niechęć przerodziła się w zaniepokojenie.
– O co chodzi? Zachowujesz się dziwnie.
Jak zwykle. Dla niej zawsze zachowywałem się dziwnie. Niewłaściwie. Źle. Powinna przywyknąć przez te parę lat. Gdyby zwracała na mnie uwagę.
Milczałem. Wilczy uśmiech, wilcze ślepia. Potwór wylazł z nory.
Odstawiła filiżankę na blat.
– Przesuń się – sarknęła. – Stoisz jak kołek. Nie widzisz, że nie mam gdzie postawić herbaty? Oczywiście, ty nigdy nie zainteresujesz się moją wygodą. Mogę pić herbatę na podłodze, ale ty się nie odsuniesz. Mógłbyś zachowywać się uprzejmiej. To nic nie kosztuje, wiesz? Odrobina dobrych manier i szacunku okazanego kobiecie. Ale oczywiście nie da rady. Nie z tobą. Ty zawsze będziesz się zachowywał, jakbyś właśnie wlazł do obory. Takie wzorce chcesz przekazać dziecku? Przy każdej okazji wychodzi z ciebie nieokrzesany samolub.
– Nie – powiedziałem.
Uniosła brwi.
– Nie co?
– Wszystko.
Wzruszyła ramionami.
– Wybacz, nie zrozumiałam subtelności. Dlaczego nie pracujesz? Raz trafił ci się przyzwoity kontrakt, chcesz go stracić? Nie znajdziesz kolejnego frajera, który kupi te twoje idiotyczne wylepianki. Mówiłam, odsuń się. Muszę zagrzać Perełce zupę. Ciebie oczywiście nic nie obchodzi, że twoje dziecko płacze z głodu…
Urwała, zamarła z rozdziawionymi ustami. Warto było zobaczyć wyraz zaskoczenia w orzechowej niechęci oczu. Rzadki moment, kiedy przez chwilę siedziała cicho.
– Co ty robisz? – wykrztusiła. – Po co ci ten nóż?
Uśmiechnąłem się. Żeby cię zdetronizować, królowo.
Trochę czasu minęło, zanim pojęła. Z rozumem u ciebie jak zwykle ciężej niż z gadaniem, ślicznotko. Pisnęła histerycznie, próbując rzucić się do ucieczki. Złapałem ją wpół, obaliłem na podłogę. Orzechowa niechęć przerodziła się w panikę. Wywrócona filiżanka spadła z blatu. Widziałem krople herbaty kapiące na posadzkę.
Królowa wyrywała się, gryzła, kopała powietrze w nieudolnych próbach zrobienia mi krzywdy. Nogi wierzgały, różowe burdelowe kapcioszki ozdobione piórkami przefrunęły przez kuchnię niczym egzotyczne ptaki. Długie szkarłatne paznokcie połamały się, zanim sięgnęły mojej twarzy. Nie zdołały wydrapać oczu. Nie potrafiły, tak jak stopy nie umiały zadać celnego kopniaka ani białe, szczotkowane trzy razy dziennie ząbki nie miały siły porządnie ukąsić. Tak bardzo się starała, a wysiłki okazywały się nieskuteczne. Gdyby intencje mogły zabijać, już bym nie żył. Niestety, Śnieżko. Zabić może tylko nóż. A ty zostałaś stworzona do miłości. Do miłości. Śmiałem się. Wilkołak, potwór. I dobrze. Przekonaj się teraz, słoneczko, że nie masz nad nim żadnej władzy. Może i oswoiłaś stwora, ale za często używałaś bata. Teraz zwierzę ma dość. Zwierzę, kudłate wilczysko, potwór.
Dyszała pode mną, śliniła się, panika wykrzywiła rysy porcelanowej lalki, makijaż spływał po twarzy jak czarne łzy. Za późno, za późno na wszystko.
Zawyła, kiedy zdzierałem jej ubranie. Przerażona, że zechcę drogocennego lalczynego ciała. Ja, mąż. Potwór. Nie, Śnieżko. Dziękuję bardzo. Nie mam ochoty na mrożone mięso.
Wbiłem nóż z rozmachem, pociągnąłem w dół, od mostka aż za pępek. Krzyk. Wrzask. Drgawki. I czerwień. Czerwień. Czerwień.
W otwartej rozpadlinie brzucha lepkie, śliskie wnętrzności. Obrzydliwe. Cuchnące. Zachichotałem. Oto twoje prawdziwe wnętrze, księżniczko. Odsłoniłem tajemnicę. Okazała się paskudna i śmierdząca. Wsadziłem w nią głęboko ręce, wyrzucałem na podłogę smutne, wiotkie węże jelit. Rzucała się jeszcze, wrzask przechodził w ochrypłe rzężenie. Wybałuszone, przerażone oczy nie rozumiały. Chyba nigdy nie grzeszyłaś rozumem, moja droga. Odpowiedz, gdzie jest teraz twoja sekretna dusza, Krecia Fryzurko? Gdzie te wszystkie niebywałe cudowności? Zalatują kloaką! Śmiałem się, klaskałem w lepkie od czerwieni dłonie. Co za niespodzianka! Masz w środku kupę zgnilizny, ślicznotko. A gdzie perła? Gdzie drogocenny klejnot? Nie ma? Niebywałe! Chichotałem zachwycony. Wiedziałem, byłem pewien, że nie jest z naszej krwi.
Margot już się nie ruszała. Skończyły się nawet konwulsyjne drgawki. Oczy z wywalonymi białkami gapiły się w sufit bezmyślnie. Otwarte usta, śluz, krew, paskudna, bezlitośnie odsłonięta cielesność. Zły chłopiec zepsuł lalkę. Ale pomyślmy, czy nie czas skończyć z zabawą lalkami? Nie czas ostro zareagować, kiedy lalki zaczynają bawić się ludźmi?