Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nakarmił kurczaki i wdrapał się na poddasze, do pokoju Mariki. Przez drzwi słyszał hałas, śmiechy, odgłosy muzyki. Wziął głęboki wdech i zastukał. Bez rezultatu. W sumie, nauczony doświadczeniem, nie spodziewał się żadnego efektu, ale wpajane mu przez matkę zasady grzeczności nakazywały zawsze pukać przed wejściem do cudzego pokoju. Uderzył w drzwi pięścią. Nic. Złapał za klamkę, szarpnął. Oczywiście, zamknięte.

– Marika! – zawołał więc, nie przestając szarpać klamki. – Mama woła na obiad.

Za drzwiami nic się nie wydarzyło.

– Marika, obiad! – powtórzył. – Tata pewnie już jest.

Dalej nic.

Rozzłoszczony kopnął we framugę.

– Marika! – wrzasnął ile sił w płucach. – Obiaaaad!

W wąziutkiej szparze ukazała się blada z wściekłości

twarz siostry.

– Wynocha, szczeniaku! Nie przeszkadzaj!

Drzwi zatrzasnęły się z hukiem.

– Mama woła na obiad – powtórzył z uporem chłopiec.

Z pokoju dało się słyszeć gniewne: „Won!" i tyle. Matej zszedł do kuchni. Matka wycierała w ścierkę umączone dłonie.

– Nakarmiłem kurczaki – oznajmił. – Marika nie chce zejść. Wyrzuciła mnie.

– Co za dziewucha. No nic, sama pójdę. Umyj ręce. Tata już się przebiera.

Matej zobaczył w oczach matki lęk pomieszany z bezradnością. Dawno już zauważył, że rodzice nie wiedzą, jak postępować z córką. Matka z westchnieniem odłożyła ścierkę.

– Rozłóż talerze, ale szybko. Tata lubi mieć obiad na stole, jak wraca. Pierogi odcedź i wrzuć do tej dużej miski. A garnek z barszczem postaw na stole.

Skinął głową.

Matka poszła na górę. Przez chwilę słyszał jej podniesiony głos. Potem zapadła cisza.

– No, Matej! – Kuchenne drzwi otworzyły się z trzaskiem i w progu stanął ojciec. – Teraz ty będziesz w domu gotował? Gdzie mama?

– Poszła na górę, po Marikę.

Brwi ojca zmarszczyły się lekko.

– Ach tak – mruknął. – Daleko dziś jeździłeś?

– Nie – skłamał chłopiec. – Trochę przewietrzyć Smutka.

Tata z zadowoleniem skinął głową.

– Dobrze. Nie trzeba go zbytnio gonić. Oporządziłeś jak trzeba?

– Tak, tato.

– No! O żywe trzeba dbać. Tak mnie ojciec uczył. I dziadek. A teraz ja uczę ciebie, żebyś wyrósł na porządnego gospodarza. Nie takiego jak ten, na przykład, Osianko – machnął ręką.

Matej potakiwał, nie słuchając, przyzwyczajony do ojcowskich pouczeń.

Z góry zeszła matka. Tata uśmiechnął się na widok wchodzącej żony.

– A co tak pięknie pachnie? Jakieś pyszności?

Odpowiedziała uśmiechem.

– Zrobiłam pierogi. Mocno nabite, takie jak lubisz. Już podaję.

– No, w sam czas. Jestem głodny jak likant.

Matej wyciągnął szyję.

– Skąd tato wie, że likanty są głodne? – spytał.

Ojciec poczochrał mu włosy.

– Bo one są jak ziemskie wilki. A wilki nigdy się nie najadają do syta. Trudno im zagonić i zagryźć duże zwierzę, to i nażreć się nie mogą. Zwłaszcza zimą. Dawno temu, na Ziemi, podchodziły nocą pod chałupy, porywały bydło z obór.

– Likanty? – spytał Matej, zasłuchany we własne myśli.

– Nie, głuptaku! – roześmiał się ojciec. – Przecież mówię, że wilki. Likanty są za durne. Strachliwe jak baby. Boją się nawet krów, głupki. Nie atakują, nawet kiedy bydło stoi w zagrodach. Nawet nie podejdą.

– No, co tak gadasz! – Matka przeżegnała się trwożnie. – Jeszcze złe przywołasz! Wilków mu się zachciało, patrzcie go. Bogu dziękuj, że tu tak spokojnie. Jest czysta woda i czyste powietrze. I ziemia, co karmi i rodzi. To pierwsza taka planeta, co ją znaleźli, gdzie da się normalnie, spokojnie żyć. Nie pamiętasz, ile się naszukali ci wszyscy naukowcy? Wszędzie coś było nie tak. Za zimno, za gorąco, wody mało, powietrze trujące albo czort wie co jeszcze. A tu pięknie, ciepło, spokojnie, ziemi dużo, woda wszędzie. Istny dar Boży. To i dziękować trzeba, a nie głupoty opowiadać!

Ojciec rozsiadł się przy stole.

– Pewno, że dziękuję, matka. A chłopaka nie ma co straszyć. Złe tu żadne z Ziemi za nami nie przylezie. Za daleko.

– Ty już cicho siedź – parsknęła mama znad garnków. – Barszczu się lepiej napij, zanim wystygnie. Trzeba, żeby dzieciak był ostrożny. Ostrożności nigdy za wiele. No, co ci tam w szkole mówili?

– Nic. Mówią tylko o Ziemi – mruknął Matej, który wcale nie miał ochoty informować matki, że panna Zola, nauczycielka, nieustannie powtarza, żeby nie oddalać się od domu, nie dotykać obcych roślin, nie próbować podglądać zwierząt, a najlepiej nie wyściubiać nosa z pokoju i uczyć się matematyki.

– Tak trzeba, synu – powiedział ojciec mentorskim tonem. – Ucz się historii, biologii i tak dalej. Tutaj wiele rzeczy wygląda jak na Ziemi, Matej. Dlatego możemy tu mieszkać.

– Dziadek przyleciał z Ziemi, kiedy był bardzo mały, prawda? – zagadnął chłopiec, gotowy słuchać historii dziadka niczym znanej, ulubionej bajki.

Ojciec roześmiał się.

– Jakbyś nie wiedział! No, dość gadania. Siadaj do jedzenia.

– Pierogi gorące – powiedziała matka. – Nabierajcie.

– Marika nie będzie jadła? – Brwi ojca znów się zmarszczyły. – Co sobie wyobraża ta dziewucha? Za nic ma rodzinę czy co?

– Zaraz zejdzie – w głosie matki brzmiała jednak nuta niepewności. – Dołożyć ci skwarek?

Tata burknął coś pod nosem.

Zdążyli wypić barszcz i nałożyć porcje pierogów na talerze, zanim usłyszeli skrzypienie schodów. Marika bez słowa zajęła miejsce za stołem. Nie odezwała się do końca obiadu, przeżuwając każdy kęs z wyrazem wzgardliwej wyniosłości na twarzy.

***

Wieczorem Matej znów zagadnął ojca o likanty, ale nie dowiedział się wiele. Żyły w stadach, były drapieżnikami większymi od wilków, ale mniejszymi niż lamparty, polowały głównie na żuwaki. Bały się ludzi i chyba również przywiezionych z Ziemi zwierząt, bo nigdy nie napadały na krowy, chociaż zamknięte za ogrodzeniami pastwisk bydło stanowiło łatwą zdobycz. Mimo że mieszkali na odludziu, a ojciec wyjeżdżał czasem głęboko w interior doglądać pasących się krów, nigdy nie trafił na ślady likantów. Nigdy też nie zdołał dostrzec stada żuwaków. Miejscowe zwierzęta odeszły widocznie głębiej w step, ale żaden z hodowców nie miał zamiaru martwić się z tego powodu. W sumie dobrze się stało, bo likanty nie zagrażały bydłu, a żuwaki nie wyjadały trawy. Naukowcy też nie zawracali sobie głowy ucieczką miejscowej fauny. Obszary stepów były przecież wyjątkowo rozległe, ludzie eksploatowali zaledwie niewielką cząstkę, więc nie było się czym przejmować. I tak w ręce rolników, a zwłaszcza hodowców, dostały się ogromne tereny.

Rodzice Mateja utrzymywali się z hodowli bydła. Oboje urodzili się i wychowali na fermach leżących dalej na południe od miejsca, gdzie dziś mieszkali. Jednak na obszarach starszej kolonizacji, skąd pochodzili, gospodarstwa były mniejsze, a zaludnienie znacznie wyższe. Matej wiedział, że rodzice przez jakiś czas mieszkali w mieście, ale wyprowadzili się stamtąd, jak Marika miała kilka miesięcy. Oboje powtarzali, że marzyli o własnej fermie, odkąd się poznali. Tutaj byli naprawdę szczęśliwi. Ojciec wyjeżdżał doglądać maszyn pilnujących krów, programował „strategię optymalnego wypasu", jak lubił nazywać kontrolę pastwisk, matka zajmowała się domem i gospodarstwem. Matej uczył się cztery dni w tygodniu w holo-szkole i włóczył się po stepie na grzbiecie Smutka. Kochali swój dom. Tylko Marika nienawidziła fermy. Miała nieustanny żal do rodziców, że wyprowadzili się z miasta. Właściwie miała nieustanny żal do całego świata. Matej spytał kiedyś, gdy był jeszcze mały, a Marika zgadzała się czasem łaskawie do niego odezwać, czy siostra wolałaby mieszkać na Ziemi. Z pogardliwym prychnięciem odpowiedziała, że jest przecież Ziemianką.

Wtedy odpowiedź siostry wydała mu się głupia, ale z czasem zaczął się nad tym zastanawiać. Właściwie Marika miała rację. Ojciec, mama i wszyscy dorośli, których znał, czuli się i zachowywali jak Ziemianie. Wszystko porównywali z wydarzeniami i zjawiskami ze starej planety, chociaż nigdy nie widzieli jej na oczy. Matej uczył się w szkole o historii, geografii i biologii Ziemi zamiast o roślinach i zwierzętach świata, na którym się urodził. Wkuwał przemianę pokoleń u sporyszu, działy wód w Eurazji, ale nikt nie rozmawiał z nim o stepie, żuwakach, likantach i fioletowym niebie. Miał mgliste pojęcie, że na północy i głębokim południu rozciągają się lasy, a potem nieokreślone obszary „chłodnego klimatu", jak mówiła panna Zola. Że mieszka na jednym z czterech kontynentów planety, ale tylko dwa są zamieszkane przez ludzi. Planeta została skolonizowana niezbyt dawno. Dopiero dwa pokolenia wstecz pojawili się na jej powierzchni masowi emigranci z Ziemi. Szkolnictwo i edukacja rozwijały się powoli, bazując głównie na programach przekazywanych z macierzystej planety. Gdzieś tam trwały co prawda intensywne badania, ale ich wyniki nie zdążyły jeszcze przeniknąć do szkolnych podręczników. W chwili gdy Matej nakładał na głowę hełm i przenosił się do wirtualnej klasy panny Zoli, zarówno on, jak i kilkunastu jego rówieśników znajdowali się w dziwnym, skostniałym świecie szkolnictwa. Równie niematerialnym jak nierealnym, gdzie nie byli ani prawdziwymi Ziemianami, ani kolonistami.

48
{"b":"100658","o":1}