Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Szok wywołany pojawieniem się stwora otrzeźwił dziewczynę. Przestraszona poruszyła się na łóżku, podciągnęła kołdrę. Na ten widok wargi istoty rozciągnęły się w uśmiechu. Koral dostrzegła trzy rzędy cienkich, ostrych jak szpile zębów.

– Nie zbliżaj się! – syknęła.

Stworzenie wyciągnęło przed siebie kościste dłonie w geście, który chyba miał oznaczać przyjaźń.

– Nie bój się – zaszemrało. – Jestem Ćma, strzyga.

Uśmiech nie schodził z upiornej twarzy.

– Dobrze, że żyjesz. Przyszłam cię zabrać. Widzisz?

Z fałdy chałatu wyciągnęła pęk kluczy.

– Myślą, że służę im – wąskie usta drgnęły. – Ale to nieprawda. O nie! Służę panu. On jeden był dla mnie dobry. Pamięta moje imię, wiesz? Nie bój się. Pan cię kocha, dlatego przyszłam. Zabiorę cię i schowam, a on będzie zadowolony. Pochwali mnie. Powie: dobrze się spisałaś, Ćma.

Koral powoli zaczynała rozumieć.

– Twój pan to Cornet, tak? – spytała, czując, że serce zaczyna mocniej bić. – Służysz Cornetowi?

Strzyga skwapliwie przytaknęła.

– Ale oni nie wiedzą – zniżyła głos, rozglądając się czujnie. – Chodź, zabiorę cię.

Dziewczyna błyskawicznie wyskoczyła z łóżka. Dziwne otumanienie minęło, choć fizycznie czuła się bardzo słaba. Nogi się pod nią ugięły, gdy stanęła na podłodze, ale postanowiła przemóc zmęczenie. W żadnym razie nie mogła zmarnować szansy ucieczki.

Strzyga wyciągnęła kościstą dłoń.

– Chodź! – ponagliła.

Koral ujęła podaną rękę i drgnęła. Palce były lodowate, cienkie jak u kościotrupa.

Ćma wyprowadziła dziewczynę na korytarz. Przypominał piwnicę, z której uwolniła Corneta. Koral zobaczyła rzędy drzwi i kamienną posadzkę, lecz sklepienie wisiało niżej, brakowało nisz z posągami, a światło miało zielonkawy odcień. Strzyga pociągnęła ją za sobą. Skradały się przylepione do ściany, a ich cienie tańczyły na ceglanych murach. Korytarz miał mnóstwo odnóg i Koral natychmiast straciła orientację. Przez chwilę bała się, że krążą w kółko, bo wszystko wokół wyglądało tak samo, lecz Ćma prowadziła pewnie, bez wahania. Z czasem korytarze zrobiły się węższe i niższe. Ze ścian wydobywało się coraz mniej światła. W końcu przeszło w półmrok, potem w bladą poświatę. Było coraz ciaśniej. Korytarze zmieniły się w tunele. Koral znów zaczęło ogarniać odrętwienie, wrażenie nierealności. Zapadła zupełna ciemność, powietrze przesycał piwniczny zaduch. Czołgała się po omacku, na czworakach, wleczona przez zimną kościaną rękę. Straciła poczucie czasu, jawa i sen znów się przemieszały, tak iż w końcu nabrała przekonania, że to śmierć prowadzi ją gdzieś na drugą stronę świata.

***

Powietrze pachniało kurzem i było aż gęste od drobin próchniejącego drewna. Ściany z surowych kamieni obrosły pajęczynami. Smugi światła z trudem przeciskały się przez szpary w zabitych deskami oknach, tak że wnętrze dzwonnicy zdawały się przewiązywać lśniące sznury. Cornet ostrożnie postawił stopę na kolejnym stopniu. Chwilę badał jego wytrzymałość i zaryzykował krok. Przepróchniałe drewno zaskrzypiało, uginając się pod ciężarem, ale nie pękło. Crux wspiął się już do połowy wieży. Schody, po których szedł, przypominały drabinę o nieco szerszych stopniach. Chwiały się tak bardzo, że chwilami miał wrażenie, jakby spacerował po linie.

Spojrzał w dół. Pod sobą zobaczył ażurową konstrukcję z belek i desek, która wydawała się mniej stabilna niż pajęczyna stworzona ze smug światła. Miejscami brakowało po trzy, cztery stopnie. Urwane fragmenty poręczy zwieszały się nad przepaścią klatki schodowej wbrew logice i prawu ciążenia. Poszczególne kondygnacje schodów oddzielały drewniane podesty. Przez dziury po brakujących deskach można było spojrzeć w ciemniejącą czeluść.

Stopień, na którym Cornet postawił nogę, pękł nagle, rozsypując się częściowo w fajerwerk spróchniałych drobin. Stopa Cruksa osunęła się, uderzyła w niższy szczebel, który także trzasnął. Cornet chwycił się bocznych belek, podciągnął na rękach, oparłszy nogę o kikut złamanego stopnia. Na szczęście szczebel wytrzymał, chroniąc Corneta przed upadkiem. Crux dotarł do podestu i na chwilę przerwał wspinaczkę. Musiał zaczerpnąć oddechu. Zadarł głowę, spojrzał w górę, oceniając, jaki dystans ma jeszcze do pokonania. Zobaczył ciemną paszczę dzwonu zawieszonego u pułapu. Z poprzecznej belki, niby martwy wąż, zwisał sznur. Otaczały go unoszące się w powietrzu obłe, ciemne kształty. Wyglądały niepokojąco. W półmroku Cornet nie był w stanie ich rozpoznać. Dopiero gdy pokonał dwie następne kondygnacje, przekonał się, czym są. Z powały na długich, cienkich sznurkach zwieszały się martwe gołębie. Powieszono je za nóżki, tak że wyschłe oczodoły łypały w dół na wdrapującego się przybysza. Wisiały na różnej wysokości, lekko wirując i kołysząc się w powietrzu. Spiżarnia strzygi.

Corneta mimo woli przeszedł dreszcz. Poczuł nieuzasadniony niepokój, jakby nieżywe ptaki stanowiły ostrzeżenie i groźbę w języku, którego nie rozumiał. Przypominały mu zmumifikowane anioły.

Gdy tylko wyrwał się spomiędzy cieni, otrzymał wiadomość od Ćmy. Strzyga uwolniła Koral i miała zaprowadzić Corneta do lochu, gdzie ją ukryła. Bardzo bała się Sykstusa, więc na miejsce spotkania wyznaczyła jedną ze swych tajnych kryjówek, dzwonnicę opuszczonego cmentarnego kościoła.

Cornet wspiął się jeszcze o kilka szczebli. W półmroku spowijającym sklepienie wieży nie mógł dostrzec sylwetki strzygi.

– Ćma! – zawołał półgłosem. – Ćma!

Odpowiedziała cisza. Martwe gołębie leniwie obracały się na sznurach. Cornet zrobił następny krok, gdy nagle jakaś siła spętała mu nogi, świat wykonał zdumiewający przewrót, a dzwonnica wywróciła się, lądując dachem w dół. Crux szybował między trupami ptaków jak bluźniercza wersja świętego Franciszka. Dyndał uwieszony za kostki na sznurze przymocowanym do belki z dzwonem. Długie włosy powiewały niczym rdzawy sztandar.

Z zacienionej niszy wkroczyły na podest pod nim trzy postaci. Cornet jęknął w duchu.

– Witam – powiedział Sykstus. – Fajnie ci się wisi?

Crux nie odpowiedział. Dławił go gniew i strach o Koral. Przeklinał się za nieostrożność i głupotę. Sznur, na którym wisiał, kręcił się. Pod ścianami wirowały spróchniałe deski. Bezpośrednio pod spodem ziała dziura klatki schodowej.

– Cudownie tak wyglądasz, Cornet – w głosie Sykstusa brzmiała satysfakcja. Rdza podniosła w górę trójkątną twarz, uśmiechnęła się złośliwie. Byłby na nią splunął, gdyby nie pewność, że nie trafi, dyndając na wirującej linie.

– Postanowiłem dać ci trochę czasu, żebyś przemyślał kilka spraw – ciągnął Sykstus. – Ale nie martw się, wrócę po ciebie.

– Twoja sparszywiała przyjaciółka strzyga nie odwiedzi cię, Cornet – dodał z mściwym zadowoleniem Argus Saffon. – Od niedawna nie jest specjalnie ruchliwa.

W Cornecie wrzała wściekłość. Szarpnął się, ale lina tylko boleśnie wpiła się w skórę. Pieprzyć was, pomyślał. Pieprzyć wszystko. Jakoś z tego wyjdę.

– Nie możemy cię tak zostawić – odezwała się rozlewnym tonem Rdza. – Sięgniesz do sznura, wypłaczesz nogi i uwolnisz się. W końcu nie jesteś gołębiem.

– Racja – przytaknął Sykstus. – Dostaniesz prezent od Rdzy. Gotowa?

Wysłanniczka Kręgu skinęła głową. Chuchnęła w dłonie i prędkimi ruchami zaczęła je pocierać. Spomiędzy palców wytrysła biała poświata. Rdza otworzyła ręce. Trzymała w nich dwa cienkie wrzeciona splecione ze światła.

– Przybij go – polecił Sykstus.

Rdza rzuciła jarzące się szpile, jakby to były lotki posłane w kierunku nieistniejącej tarczy. Popłynęły w górę ze świstem. Cornet poczuł, że niewidzialna moc siłą prostuje mu ramiona. Grzmotnął plecami o ścianę wieży. W nadgarstkach rozrzuconych rąk poczuł ostry ból, a zaraz potem wrażenie przenikliwego zimna. Przekręcił głowę, żeby na nie spojrzeć. Magiczne szpile przenikały przez ciało, wbite głęboko w mur, przygważdżając go do ściany. Czuł się jak eksponat zbieracza insektów.

42
{"b":"100658","o":1}