Wagner zdjął swój korkowy hełm i przy pomocy plastikowej uprzęży wspiął się na palmę, po czym ściął maczetą orzech kokosowy. Ania kazała służącej przepołowić go i podać Murzynce. Boże, kokosowe mleko! „Doprowadzić do płaczu”. Sure! „Czekolada” chłeptała w lekkim amoku. No problem. Tylko o co w tym wszystkim chodzi?! Agentce CIA niewiele brakowało do totalnego odlotu, nawet bez amfetaminy X-12. Chwilę potem Ania podała steki z karkówki, do tego sałatka i niemiecki szprycer na winie, wódce i piwie.
„Czekoladzie” głowa zaczęła się chwiać już po pierwszym łyku. Dziecko kwiliło w salonie, Anka poszła je nakarmić. Okazało się, że na autostradzie Sue nawet nie skosztowała steków, bo uwierzyła w plotkę, że to było mięso z ludziny. Teraz więc po raz pierwszy w życiu jadła wieprzowinę. Wyraźnie nie smakowało jej, bo syntetykami zamieniono jej podniebienie w podeszwę buta bojowego, ale nastrój sprawiał, że mrugała oczami, usiłując pozbyć się tych cholernie upierdliwych łez.
Zorg, nażarty po czubki uszu, zwinął się w kłębek na trawie i ułożył do snu. Domowy ratlerek usiłował mu dokuczać i nawet złapał porucznika za ucho, ale zwątpił i zwiał, gdy Zorg ziewnął przez sen i pokazał swoje dodatkowe zęby, wysuwane zza kłów.
Wagner wziął z barku butelkę koniaku i dwa ogromne kieliszki, a potem zaprowadził Zuzię do Parku Szczytnickiego. Patrzyła na te setki gatunków drzew, łykając łzy. Postanowił jej nie popuścić – zawsze był bardzo sumienny w wykonywaniu rozkazów. Lawirował między chichoczącymi w zapadającym zmroku parami, odpędzał wiewiórki, które usiłowały wymóc na nim orzechy, odganiał łaszące się do nóg zające i króliki. Zaprowadził panią pułkownik do dziewiętnastowiecznej, smukłej jak strzała wieży widokowej. Po wąskich, trochę już zmurszałych schodkach weszli na podest u szczytu. Wagner usiadł, opierając się o ścianę, i oparł nogi na barierce.
Tu, ponad szczytami drzew, wiatr produkowany przez śmigła Wyspy Opatowickiej był bardziej odczuwalny. Słońce zachodziło właśnie, skrząc odblaskami na szklanej kopule; poniżej było morze zieleni, widzieli dachy rezydencji prominentów i co ważniejszych przemytników. Gdzieś w dole turkotał konny tramwaj, dorożki lawirowały między pniami drzew, wgryzających się w nawierzchnię ulicy Pana Jana. Zapalano pierwsze lampiony i gazowe latarnie. Ludzie całymi rodzinami gromadzili się na trawnikach, żeby zjeść kolację; kobiety właśnie rozpakowywały kosze z jedzeniem. W parku otwierano pawilony wieczornych restauracji.
Wagner napełnił kieliszki koniakiem. Sue wychyliła swój jednym haustem. Beczała już zupełnie otwarcie.
– Wiesz… – połykała łzy. – To wasze dziecko… Wiesz… Ja mam szóstą klasę czystości!
– Co ci zrobili? – spytał.
– Wykastrowali mnie.
– No co ty? Baby nie da się wykastrować.
– Unieczynnili mi jajniki – wyjaśniła. – Mam szóstą klasę. Jestem prawie mutantem – ryczała coraz głośniej. Wytarła łzy rękawem, posmarkała się. Dał jej chusteczkę. – Ta twoja żona… W takiej pięknej, zwiewnej sukience. Służąca, dziecko, sałatka, pielęgnowanie ogrodu. Tym się zajmuje. A ja wiem tylko, jak z zawiązanymi oczami rozłożyć i złożyć karabin maszynowy! Wiem, jak dowodzić plutonem zwiadu! Jak zapewnić wsparcie ogniowe batalionowi w okrążeniu! Boże… Nie umiem robić sałatki i nigdy nie miałam na sobie sukienki! Nigdy nie będę mieć dziecka…
Nalał jej nową porcję koniaku. Ciekawe, jakie plany łączył z nią Baryła? Znowu jednym haustem przełknęła zawartość ogromnego kieliszka.
– Nigdy nie będę mieć małego pieska – zabrała mu butelkę i pociągnęła kilka łyków prosto z gwinta. – Nie będę żyć wśród drzew.
Wagner przestraszył się, czy przypadkiem nie przesolił z tym płaczem. Miał nadzieję, że Murzynka nie skoczy nagle z tej cholernej wieży. Pomógł jej się podnieść i, asekurując pijaną w sztok kobietę, sprowadził na dół, po czym, trzymając pod ramię, zaprowadził do domu. Na szczęście Ania umiała się znaleźć w takich sytuacjach. Rozebrała panią pułkownik, umyła, włożyła jej koronkową nocną koszulę i położyła spać w jednej z urządzonych w arabskim stylu sypialni…
Rano Sue wyglądała trochę lepiej. Złapał ją na tym, jak przegląda się w lustrze, obciągając na sobie skłębione koronki. Pół nocy spędziła w toalecie, ale jednak zdołała się umyć i zejść, już w galowym mundurze Marines, na śniadanie. Na jej widok porucznik Zorg podrapał się tylną łapą za uchem. Najwyraźniej założył się z Anką, czy pani pułkownik zdecyduje się na ryzyko powrotu do ubikacji i spędzenie tam długich godzin, czy też raczej zrezygnuje z grzanek i dziwnie pachnącego płynu, który, jak jej objaśniono, nazywa się „herbata”… Obydwoje, Zorg i Anka, obserwowali zafascynowani, jak Zuzia gryzie grzanki z miną w stylu „w Pearl Harbor też było ciężko…”. Wagner nie wiedział, czy wygrała jego żona, czy zwierzak; nie wypadało pytać przy gościu, choć ta kwestia nurtowała go coraz bardziej.
Służąca pomogła mu zaprząc konia do zgrabnej dwukółki. Już po kilkunastu minutach udało mu się wpakować do powozu panią pułkownik i porucznika. Kristy-Anderson zakryła oczy szkłami przeciwsłonecznych okularów, nie mógł więc nawet dostrzec, na co patrzyła. Strzelając z bata, poganiał konia. O tej porze ruch na ulicach dopiero narastał, więc stosunkowo szybko dotarli do mostu Grunwaldzkiego. Zaraz za nim rozciągały się stajnie Ministerstwa Przemytu… Tfu! Urzędu Wojewódzkiego. Wagner zostawił swój pojazd pod opieką sprawnych koniuszych i szerokimi, mającymi przypominać o szacunku dla władzy, postfaszystowskimi schodami poprowadził ich między ogromne kolumny. W hallu panował miły chłód, ale sandały plaskały nieprzyjemnie na granitowych schodach. Potem kontrola, pobieżna rewizja, i adiutant zaanonsował gości generałowi. Gdy wprowadzono ich do gabinetu, Sue wreszcie zdjęła swoje ciemne okulary.
Generał Baryła odwrócił się od okna z widokiem na Odrę i Ostrów Tumski. Udało mu się jakoś poruszyć swoje wielkie cielsko. O dziwo, nie oderwał się przy tym żaden z guzików munduru, opiętego jakimś cudem na monstrualnym brzuchu. Baryła podreptał w ich stronę na swoich krótkich nóżkach, wygiętych w straszliwy iks, i podał w uścisku dłoń z serdelkowatymi, porośniętymi rzadkim włosem palcami. Wbrew pozorom nie był mutantem – miał pierwszą klasę czystości, żonę i piątkę dorastających dzieci.
– Witam panią, pułkowniku – wysapał. – Jest mi niezmiernie miło, że widzę panią całą i zdrową.
– Cała przyjemność po mojej stronie, panie generale.
– O… Świetnie pani mówi po polsku.
Tym razem nie sparowała tym swoim „Pan też”. Uśmiechnęła się.
– Jestem pół-Polką.
– Ach, więc Kristy w pani nazwisku to zangielszczone „Kiściak”?
– Nie. Anderson to od „Andrzejewska”.
Baryła również się uśmiechnął. Wskazał im fotele.
– Wiem, że major Wagner jest miłośnikiem koniaku, ale chciałbym państwa poczęstować czymś, co jest produkowane w naszej ojczyźnie. To miejscowa specjalność – podniósł oszronioną butelkę.
– Miejscowa specjalność? Czyżby amfetamina X-12? – Murzynka postanowiła jednak pokazać pazury.
Roześmiał się. Choć miał powierzchowność dobrodusznego, niezbyt lotnego grubasa, był człowiekiem niezwykle inteligentnym, i cenił tę cechę u innych ludzi.
– Może na razie dajmy sobie spokój ze strzykawkami – napełnił malutkie kieliszki. – Póki co, proponuję czystą wódkę.
– Na zdrowie! – Sue wychyliła kieliszek, wykazując dużą znajomość polskich zwyczajów.
– Coraz lepiej was szkolą w tym CIA – Baryła z trudem zmieścił się w fotelu za ogromnym biurkiem.
– Słucham?
– No nieeee… Agent z problemami słuchu? Chyba niemożliwe…
– Pan powiedział: „CIA”.
Światło odbijało się od przydymionego szkła kopuły nad miastem i gęstych żaluzji w oknie, rzucając dziwne cienie na twarz generała. Atmosfera gabinetu wydawała się senna, jakby nie do końca realna.
– Owszem. Choć na pewno przeszła pani szkolenie w Marines. Zawsze dbacie o dobre „przykrycie”, ale pułkownikiem pani nie jest, prawda?