Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– No bo chodzi o szpiegowanie we śnie. Ruskie chcieli to strasznie dostać. I zabrali wszystkie kopie materiały z Polski i zapakowali w takie skrzynie. To powieźli do Budapesztu w tych skrzyniach. Do Węgier, do naszego instytutu, żeby Węgrzy mogli skorzystać z waszych materiałów, bo metoda była inna.

– Jaka metoda? – mruknął Dietrich.

– Szpiegowania we śnie – odparła Irmina. – No, ale się zjedli.

– Jezus! Kto się zjadł?!

– Różnie mówią o Ruskich, ale żeby zaraz kanibale? – dodał Ivan.

– Ruscy się zjedli sami – dziewczyna dopiła resztkę wina. – No bo dowieźli to w pięćdziesiątym szóstym, a tam powstanie się zrobiło. I wszystko się spaliło w naszym instytucie. Całe węgierskie materiały poszły w dym! Całe! Ale te polskie były w metalowych skrzyniach. I część ocalała. Mała część. Ktoś przechował. Myślał, że złoto, albo jakoś tak. I ja dorwała je. Te strzępki papieru. Dorwała i przeczytała.

– Wszystko o tym, co Urząd Bezpieczeństwa wiedział o szpiegowaniu we śnie – Gusiew, rozbawiony, zerknął na uśmiechniętego Dietricha. Nie chciał zrazić dziewczyny czystą kpiną.

Irmina też uśmiechnęła się lekko.

– To są dobre materiały – powiedziała. – Ja już szpiegowała we śnie.

– I co wyśledziłaś, dziecko? – Dietrich usiłował się nie roześmiać.

– Ja śniła naszą rozmowę. Nie wiedziała, że tu i z wami. Ale ja śniła – odstawiła pusty kieliszek i wskazała Gusiewa. – Ciebie nazywają „Pułkownik” – przeniosła rękę na Dietricha, celując w niego palcem – a ciebie „Sepp”. Prawda?

Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie, tym razem zaskoczeni – przedstawiając się nie podali swoich ksyw. Dziewczyna patrzyła na nich z satysfakcją.

– U was muszą być oryginały tych papierów – powiedziała. – Będziemy ich szukać. My jutro znajdziemy, do czego wy doszli w projekcie „Kal”.

– W czym?

– Projekt „Kal” – wyjaśniła, ale niczego nie zrozumieli. – Tak to nazwał Urząd Bezpieki.

– Myślisz, że w naszym instytucie są jeszcze papiery sprzed prawie pięćdziesięciu lat? – spytał Gusiew.

– Wiem, że są. Ja już szpiegowała we śnie – uśmiechnęła się, pokazując prześliczne zęby. – Projekt „Kal” działa, ale jest bardzo niebezpieczny. Bardzo.

Dietrich i Gusiew znowu spojrzeli po sobie.

– Mówiłeś, że zaczęła się jakaś gra – szepnął „Sepp”.

– Wielka. Czujesz to?

Irmina nabazgrała im szminką na serwetce adres, skąd mają ją jutro zabrać. Zamówiła sobie jeszcze jedno wino.

– Mówiłeś, że każda gra chce, żeby ją wygrać – powiedział Dietrich, gdy dziewczyna poszła do baru.

– Pytanie tylko, co jest wygraną – mruknął Gusiew.

Na szczęście czarny pies umykał z podkulonym ogonem. Wycięte z gazety zdjęcie małej dziewczynki na razie nie czarowało swą złą mocą.

Zapadał wieczór, dodając trochę czerwonego koloru do morza zieleni wokół. Gusiew siedział w swoim wozie na parkingu niedaleko Hali Ludowej. Radio wyło, rozkręcone do maksimum, przez otwarte okna wpadał wieczorny letni wiatr. „Jahrhundredhalle”. Patrzył na wyblakłą kopułę naprzeciw, zbudowaną ze starego niemieckiego betonu – konstrukcja Berga właściwie mogłaby być Wrocławiem przyszłości. Przynajmniej takie sprawiała wrażenie, ledwie wystając ponad wierzchołki drzew.

Gusiew rozejrzał się po parkingu, kończąc drugą puszkę piwa. Facet w renault scenic rzucał piłkę dwóm małym pudelkom, które biegały w amoku, aportując. Mężczyzna w „starej ścierze”, czyli fordzie sierra, walił wódkę z piersiówki. Gość w małym fiaciku sączył wino, przelane do butelki po wodzie mineralnej. Dwóch młodych – jeden w peugeocie, drugi w daewoo – ciągnęło piwo z puszek, jak i on. Boże! Cywilizacja samotnych mężczyzn chlejących w samochodach. Znał ich wszystkich, choć z żadnym nigdy nie rozmawiał. Wszyscy się znali. Mieli już nawet „swoje” miejsca na tym parkingu. Radio na full, alkohol, a później jazda bocznymi drogami, ścieżkami, żeby uniknąć policji. Każdy miał „pewne” przejazdy, opracowane drogi dojazdu do domu, gdzie czekała żona i cały ten szajs. Cywilizacja samotnych mężczyzn, czcicieli Bachusa, z których każdy miał swoją żonę, kochankę, przygodne dupy… Ale to nic – byli tak cholernie samotni. Usiłowali na siebie nie patrzeć. Kryli oczy za szkłami przeciwsłonecznych okularów. Udawali, że mają jakieś cele postoju. Może wypuścić psy i kazać aportować, może wysłuchać wiadomości w radiu, choćby umyć szyby w samochodzie? Byle nie wracać do domu… Gusiew znał wiele takich miejsc. Nad Widawą urzędowali „działkowcy”; łopata na dach i już można pić, nie tłumacząc się przed żoną. Na Grunwaldzkim stali „naukowcy”, którzy nigdy nie wchodzili do swoich katedr. Na Krzykach „spacerowicze”, co nigdy nie wysiadali ze swoich samochodów. Na Lotniczej „biznesmeni”, tłumaczący swoją nieobecność natłokiem obowiązków.

Cywilizacja samotnych mężczyzn pozamykanych w samochodach, z radiem na full i alkoholem w ręce. Ciekawe, czy inny wrocławianin, „Czerwony Baron” Manfred von Richthofen, też parkował tutaj, patrząc na Jahrhundredhalle, i w przerwach między lotami, w których masakrował Anglików, stał tu i chlał, nie chcąc wracać do domu na trzeźwo?

Było inaczej niż zwykle. „Pułkownik” Gusiew cały dygotał, wręcz trząsł się, nie mogąc opanować nerwów. Coś się stanie. Coś się stanie. Coś się stanie! Tylko to jedno miał w głowie. Jako obserwator natchniony czuł tę zbliżającą się dziwną rzecz wszystkimi komórkami ciała. Coś się stanie…

Zapalił papierosa i spojrzał na szczyt Hali Ludowej. Tu przemawiał i Hitler, i papież – obaj w końcu honorowi obywatele Wrocławia. Tu, gdzieś w okolicy, w 1936 roku firma IBM sprzedała Niemcom automatyczny system rozpoznawania kart perforowanych, nadający się idealnie do ewidencjonowania w Auslandorganisation Żydów, których miano później eksterminować. Mniej więcej stąd XXX Dywizja Piechoty ruszyła na wojnę z Polską, atakując stojące blisko nad granicą wojska generała Rómmla, dalekiego krewnego Erwina Rommla. Feldmarszałek ćwiczył na podwrocławskim poligonie – później, przed wyprawą do Afryki. Nie ma to jak sprawy rodzinne; chłopaki załatwiły to między sobą, jak krewniak z krewniakiem, szczególnie w trakcie obrony Warszawy. Dokładnie w miejscu, gdzie stał Gusiew, garnizon Festung Breslau składał broń przed wojskami radzieckiego Polaka, generała Głuzdowskiego…

Wzrok Gusiewa prześlizgiwał się po idealnie ułożonej kostce nowoczesnego parkingu. Tak dobrego obserwatora jak on nowa nawierzchnia nie mogła zmylić. Wiedział, którędy szła stara droga, gdzie jeszcze zostały słupy z niemieckimi lampami, które można obejrzeć w dowolnym filmie o Auschwitz. Wiedział, gdzie są najniższe punkty betonowego pola i jak podłączono je do niemieckiej sieci melioracyjnej. Miał wrażenie, że całe pokolenia architektów budujących to miasto chciały mu coś powiedzieć. Że w tkance aglomeracji zaklęta jest jakaś myśl. Że to wszystko czemuś służy. Ciągle nie mógł się domyślić, ale wiedział, że w końcu dotrze do rozwiązania. Bo coś tu tkwiło, coś na granicy pomiędzy kompletnym niezrozumieniem, entropią, a porządkującą ideą. Zerknął na idealnie wystrzyżony trawnik. Wystarczyłoby wziąć łopatę, by w dowolnym miejscu dokopać się ludzkich kości i jakichś kamieni z niemieckimi lub hebrajskimi inskrypcjami, niosącymi swoje mroczne przesłanie – hen, przez niewyobrażalne otchłanie czasu. Wiedział też, że właśnie on odkryje to przesłanie, dowie się, co chcieli powiedzieć Starzy Mistrzowie.

Ale jeszcze nie dziś. Dzisiaj nie mógł się skupić. Coś się stanie. Coś się stanie. Coś się stanie… Łomotało mu w głowie. Jedyną pociechą było to, że Dietrich też pije w swoim samochodzie, w zupełnie innej dzielnicy miasta.

Dietrich skończył pić ćwiartkę „Żubrówki” dokładnie w momencie, gdy Gusiew ruszał bocznymi drogami w swoją podróż, z powrotem do domu, do którego wcale nie chciał wracać. Uruchomił silnik samochodu, ukrytego w betonowej wnęce budynku z wielkiej płyty. Stąd na swój strzeżony parking miał raptem kilkaset metrów, lecz dzisiaj zaparkował tuż pod własną bramą. Coś się stanie. Coś się stanie, coś się stanie… Cały w nerwach, wsiadając do windy wziął do ust pół paczki gumy do żucia. Niepotrzebnie. Okazało się, że żony i dzieci nie ma w domu. Zapalił gaz pod czajnikiem, puścił wodę do wanny, po czym usiadł przy biurku, w swoim małym pokoiku, i zaciągnął się papierosem. Zapalił też świeczkę, żeby pozbyć się zapachu nikotyny. Potem wyjął z sejfu ogromny rewolwer.357 Magnum i zaczął go czyścić – wyłącznie po to, żeby zająć czymś ręce. Coś się stanie… Nie mógł pozbyć się tej natrętnej myśli. Wielki, różowy perski kocur otworzył drzwi do gabinetu i miauknął na próbę, sprawdzając, czy może uda się oderwać pana od czyszczenia tej idiotycznej broni, która robiła tyle huku. Może da się zaprowadzić do kuchni, gdzie przecież jest ta wspaniała lodówka i kilka pudełek z kocimi ciastkami! Jednak tym razem Ivan „Sepp” Dietrich nie reagował. Powoli rozprowadzał Remington Oil we wnętrzu lufy, a potem wycierał go pończochą żony, nawiniętą na stare szydełko.

32
{"b":"100640","o":1}