Литмир - Электронная Библиотека

– Cześć Dawid, jak leci?

Był to Edward, człowiek żyjący na dziennikarskim chlebie.

– W porządku, właśnie próbowałem się powiesić.

– I jak?

– Nie wyszło, hak się urwał.

– O, kochany? Partolisz robotę! Westchnąłem wieloznacznie.

– Masz coś dla mnie?

– Tak, za dwie godziny jest samolot do Sorendo, jutro otwierają tam wystawę kamieni szlachetnych.

– Mam się domyślić, że główną atrakcją…

– … będzie piękna kolekcja spineli i rubinów.

– Skąd o tym wiesz?

– Dziennikarza profanie pytasz?

– W porządku!

– Jedziesz?

– Chyba tak.

– To dobrze, mam u ciebie piwo.

– Zgadza się!

Po raz nie wiem który stwierdziłem, że znajomość z Edwardem to niebywale cenna rzecz.

Co do samych rubinów muszę przyznać, iż są to kamienie, które już dawno pokochałem. Potrafię się godzinami wpatrywać w ich czerwone kryształy, oglądać szlif, patrzeć jak załamują światło. Niestety – mój stan majątkowy nie pozwalał na posiadanie choć najmarniejszego kamyczka. Dlatego też staram się odwiedzać wszystkie wystawy, na których prezentuje się owe cuda natury. Zew Edwarda nie mógł więc przejść bez echa. Podniosłem słuchawkę i wykręciłem numer linii lotniczych.

Na pokład samolotu dostałem się w ostatniej chwili. Czarter miał komplet pasażerów, lecz ktoś zrezygnował z biletu. Nie oglądając się na nic, wykupiłem wolne miejsce i po dokładnym sprawdzeniu nędznego bagażu w postaci jednej aktówki, zostałem wpuszczony do poczekalni. Już tam dziwnymi mi się wydały fizjonomie współpasażerów. Wyglądali na członków drużyny bokserskiej, bądź baseballowej. Wszyscy wysocy, rośli, o topornych twarzach, na których widok człowiek odruchowo zaczyna się rozglądać za policjantem. Naturalnie miałem świadomość, że chcąc wrócić wieczorem, nie mogę wybrzydzać. Wkrótce podstawionym autobusem zawieziono nas do samolotu. Był to ociężały śmigłowiec, taki, jakie latają poza normalnym rozkładem lotów. Miejsce miałem w ostatnim rzędzie foteli i po przezornym zapięciu pasów, pogrążyłem się w sen.

Otworzyłem oczy i zadrżałem. Księżyc był pode mną. Dopiero paniczny lęk przypomniał mi, że jestem w samolocie. Z przegródki przed sobą wyjąłem firmową serwetkę i przetarłem kark. Potem rozejrzałem się. W końcu przedziału, przy przejściu między klasami stał mężczyzna z pistoletem w garści. Drugą ręką obejmował w pasie sinobiałą na twarzy stewardessę. Dziewczyna miała zamknięte oczy i z pewnością starała się przypomnieć czego ją uczono na kursach. „Zawsze uśmiechajcie się; starajcie się przywiązać do siebie porywaczy, wtedy trudniej im zdecydować się was zabić. Paskudna filozofia, pomyślałem. Odwróciłem się ku oknu i przyciskając czoło do szyby, dojrzałem tylko mętne błyski świateł. Wróciłem wzrokiem do samolotu i przechyliłem się ku środkowi. Przez przestrzał korytarza dostrzegłem, że w przedziale pierwszej klasy porusza się jeszcze kilku panów z bronią. Drzwi od kabiny pilotów były uchylone. Łapiąc czujne spojrzenia faceta trzymającego dziewczynę, zaprzestałem dalszych obserwacji. Dziwnym był fakt, że wszyscy pasażerowie prowadzili głośne rozmowy. Gdzież ta kamienna cisza znana z książek, myślałem. Rozumiałem, że lecą tu sami mężczyźni, nie gorzej wysportowani od porywaczy, ale w końcu każdy boi się śmierci. Dobiegający z przodu hałas niósł rozwiązanie zagadki. W przejściu pojawił się wysoki mężczyzna o smagłej cerze. W lewej ręce trzymał granat.

– Nie dają nam pozwolenia na lądowanie – powiedział i rozejrzał się po przedziale.

Rozległy się głosy oburzenia, wyzwiska i parę komentarzy, z których zrozumiałem jedno. Wszyscy pasażerowie byli porywaczami Dobrze chociaż, że zawczasu umówili się, pomyślałem, ale byłby cyrk, gdyby każdy chciał lecieć gdzie indziej.

– Nie można lądować?

– Zablokowali pas samochodami.

– To lądujmy na trawie.

– Coś ty, w nocy, żebyśmy skapotowali?!

– Dalej lecieć się nie da?

– Mamy za mało paliwa. Muszą nam go tutaj zatankować, przecież taki mieliśmy plan.

Tego typu uwagi padały pod adresem smagłego mężczyzny, prawdopodobnie przywódcy. Uniósł rękę.

– Zamknijcie się. Trzeba przekonać lotnisko, że nie żartujemy.

Tłum zamruczał z aprobatą, a smagły podszedł do trzymanej przez zbira dziewczyny i ujął ją pod brodą.

– Myślę, że szkoda będzie spora – zaśmiał się. – Idę ich poinformować, że jeśli nie zwolnią pasa, to wyrzucimy ją z samolotu.

Zachichotał obrzydliwie. Dziewczyna pisnęła i zwisła bezwładnie w podtrzymujących ją łapach. Bandziory najpierw umilkli, ale po chwili zwierzęce instynkty wzięły górę i idący w stronę kabiny pilotów smagły ponaglany był chrapliwymi okrzykami. Znowu wyjrzałem przez okienko i dostrzegłem te same światła co parę minut wcześniej. Najwyraźniej krążyliśmy. Ciekawe było, dlaczego do tej pory nikt nie zwrócił na mnie uwagi Możliwe, że miejsce, które kupiłem należało do jakiegoś bandziora i jeszcze nie zauważono pomyłki. Szum głosów świadczył o powrocie szefa,

– Nie zgodzili się – wycedził. – Dokładnie za trzy minuty będziemy przelatywać nad budynkami lotniska.

Odwrócił się do drugiej stewardessy. Nie zauważyłem jej do tej pory, gdyż stała za kotarą. Trzeba przyznać, że miała wszystko na miejscu i to bez wzglądu na to, z której strony się patrzyło.

– Klucz do awaryjnego otwierania drzwi! – ryknął.

Zobaczyłem przeczący ruch głowy i uderzenie pięścią. To draństwo bić tak ładną dziewczynę. Uniosłem się w fotelu.

– Klucz!

Otworzyła szafkę i podała coś smagłemu. Zerknął okiem na drzwi samolotu i zadowolonym gestem kazał podnieść nieprzytomną stewardessę.

– Nie! – wrzasnąłem na cały samolot – Nie pozwalam!

Można wierzyć, bądź nie, ale dopiero w tej chwili przypomniałem sobie, że jestem nieśmiertelny.

– A ty co? – spytał smagły. ONZ reprezentujesz?

Wzruszyłem ramionami.

– Ja do was nie należę. Kupiłem bilet przed samym odlotem.

Smagły wycelował palec w jakiegoś typa z przodu.

– Sprawdź na liście kto miał mieć to miejsce.

Gość otworzył teczkę i unikając wzroku wściekłego szefa wydusił.

– Miejsce 85 miał Steller, ten rzeźnik.

– Siedzi od dwóch dni – odpowiedział ktoś z tłumu.

Smagły stracił prawo do tej nazwy, gdyż oblał się soczystą czerwienią.

– Dlaczego ja o tym nic nie wiem? I co to za kretyn zwolnił miejsce?

Coś tam gadali, przekonywali się i w końcu wyszło na jaw, że to żona rzeźnika musiała zwrócić bilet jak ostatnia idiotka. Podobno byłą skąpa do przesady. Poczekałem, aż to ustalą i sam wrzasnąłem:

– Mnie wyrzućcie! Nie ją! Tym razem cisza była kamienna. Szef podrzucał w roztargnieniu granat

– A co ci się tak spieszy, kochany? – spytał przebiegle świdrując mnie oczyma.

– Mam raka!

Ucieszył się, jakbym Bóg wie co powiedział. Chyba rzeczywiście podejrzewał, że jestem agentem policji, zdolnym do samodzielnych lotów.

– Jeśli się zapraszasz – powiedział i kazał otwierać drzwi…

Zaprowadzono mnie do przejścia ciągle grożąc bronią, tak jakby nie mieściło im się w głowach, że ktoś może skoczyć sam, z własnej woli. Prowadzący mnie osobnicy wyglądali na takich, co to za pięć dolców każdemu poderżną gardło od ucha do ucha, a jak się ich poprosi, to może i za darmo.

Patrząc jak szarpią zabezpieczeniami, zacząłem się niepokoić co będzie jeśli okaże się, że lecimy na zbyt dużej wysokości. Właściwie to wiedziałem co będzie. Podciśnienie wyciągnie parę osób na zewnątrz. Ktoś, kiedyś mi opowiadał jak wyssało z odrzutowca faceta przez otwór wielkości dwóch dłoni. Podobno po tym wyczynie zmienił się nie do poznania.

Tym razem pilot krążył nisko i powoli, tak że po otwarciu drzwi zaczęło tylko głośno świszczeć. Pęd powietrza nie pozwalał im się rozewrzeć nad oścież. Smagły zerknął na zegarek i mruknął, że mam jeszcze piętnaście sekund. Kiedy minęły, dwóch rosłych niedowiarków chwyciło mnie pod rarmona i z siłą godną pozazdroszczenia cisnęło w szczelinę. Jeszcze nad głową zawyły przelatujące śmigła, ale już otoczyła mnie cisza i spokój. Przypominając przeczytane wiadomości o spadochroniarstwie rozłożyłem jak najszerzej ręce i nogi, dzięki czemu przestałem koziołkować. Tak jak przy spadku z okna, nie czułem pędu powietrza. Światła pode mną zastygły tak jakbym zawisł między niebem a ziemią. Wystarczyłoby zamknąć oczy, a człowiek usnąłby momentalnie. Uśmiechnąłem się z rozrzewnieniem. Raptem horyzont skoczył ku mnie i z lodowatym spokojem stwierdziłem, że spadam na duży oświetlony budynek. Pokręciłem głową na boki i upewniłem się, że to dworzec lotniczy. Przed nim, w świetle lamp stało kilka samolotów odrzutowych. Ich sylwetki rosły w zastraszającym tempie. Wyglądało na to, że pikuję prosto na dach tarasu widokowego. Przed samym zderzeniem przymknąłem oczy. Łomot przeszedł moje oczekiwania. W chmurze pyłu, z kilkunastoma kilogramami betonu pod plecami wylądowałem na czymś szklanym. Trzaskowi zawtórowały kobiece piski. Coś bulgotało. Delikatnie rozwarłem powieki.

40
{"b":"100639","o":1}