Nagle za jednym z zakrętów natknąłem się na drzwi wyjściowe. Zapełniało je dwóch osobników niosących w koszu stertę brudnej bielizny. Otwarty tył furgonetki wyjaśniał sprawę. Kucnąłem za tekturowym pudłem, dziękując w duchu mamie, że nie urodziła mnie wyższym. Gdy typy wróciły z
pustym koszem, wykorzystując ich zniknięcie w bocznych drzwiach, cichutko podbiegłem do furgonetki i błyskawicznie przysypałem się bielizna. W samą porę, gdyż kładąc na twarzy ostatnią powłoczkę, miałem okazję zobaczyć, jak powracają z kolejnym koszem. Kilka następnych porcji brudów starannie ukryło mnie przed niepożądanym wzrokiem.
Ratując się przed uduszeniem, ręce musiałem bez przerwy trzymać złożone nad twarzą. I niech ktoś powie, że do smrodu można się po kilku minutach przyzwyczaić. Odór przepoconych szmat był makabryczny i tylko świadomość, że jeśli zwymiotuję, to automatycznie uduszę się, ratowała mnie od torsji. Po chwili drzwi z tyłu trzasnęły i samochód ruszył. Furgonetka tak trzęsła, że zacząłem ją podejrzewać o kwadratowe kółka. Tylko opatrzności mogę zawdzięczać fakt, że się nie odkryłem, gdyż po kilkunastu sekundach samochód z jazgotem zahamował. Ja zaś starałem się nawet nie myśleć, gdyż szelest moich myśli mógł zdradzić mnie przed blondynem, którego głosu z pewnością nie mogłem pomylić z żadnym innym.
– … na pewno nie ma tu nikogo? – usłyszałem zaraz po łoskocie otwieranych drzwi.
– Ależ na pewno – tłumaczył się zniecierpliwiony typ. – Sami układaliśmy te łachy.
– Wy to nazywacie układaniem – parsknął blondyn gmerając w pościeli.
Mimo iż byłem więcej niż pewien, że robi to tylko jedną ręką, to do spotkania z nią nie miałem najmniejszej ochoty. Sądząc po słowach blondyna musiano odkryć ucieczkę, gdyż on dokładnie wiedział czego szuka. Znając zaś mentalność tych typów, byłbym przysiągł, że jest gotów odjąć sobie pół życia za przyjemność wybicia mi zębów. W takiej sytuacji zawsze można powiedzieć, że ofiara stawiała opór.
– Panie! Na ósmą musimy być w pralni, bo później będzie cholerna kolejka – typ znacząco bębnił palcami po dachu wozu. – A do miasta kawałek drogi.
Właśnie w tej chwili blondyn począł penetrować mój kąt. Pogoniony słowami puścił szmaty i zatrzasnął drzwi nie wiedząc, że to, co ostatnie trzymał, było moją nogawką. Jeszcze moment duszenia się i wóz ruszył. Bez względu na wszystko odrzuciłem pościel. Niech jeszcze gdzieś przeczytam, że temperatura ludzkiego ciała wynosi 36,6 stopnia Celsjusza. Ciesząc się względną swobodą, jechałem tak kilka minut. Po chwili przyszło mi do głowy, że gdyby typy po otwarciu furgonetki ujrzały mój rozanielony pysk, to mogłyby się zdenerwować. Kawałek, który mieli do miasta, mógł oznaczać równie dobrze kwadrans, jak i godzinę jazdy. Kucnąłem i upewniwszy się. że samochód jedzie równo, otworzyłem drzwiczki. Włos aż mi się zjeżył na głowie, na widok umykającego spod kół asfaltu. Jednak w perspektywie drogi, ograniczonej wysokopiennym lasem, nic nie jechało. W blasku poranka pobocze sprawiało w miarę zachęcające wrażenie, jeśli przy szybkości siedemdziesięciu kilometrów na godzinę cokolwiek może wyglądać zachęcająco.
Wiatr wyrywając mi drzwi przyspieszył decyzję. Odepchnąłem ich lewe skrzydło i skoczyłem w bok, starając się chronić rękami głowę. Na moment przed uderzeniem wyciągnąlem je jednak odruchowo przed siebie. Łomot, coś trzasnęło mi w dłoni i cisza. Cisza i spokój lasu o poranku. Furgonetka powiewając drzwiczkami, niknęła w oddali. Spojrzałem na rękę. Coś z palcami było nie w porządku, ale ból nie był na tyle silny, abym miał zareagować. Ogłupiały upadkiem wstałem i pokłusowałem w las; byle dalej od szosy. Pierwsze uderzenie upewniło mnie o fałszywości przysłowia, że im dalej w las, tym więcej drzew. Było ich wszędzie tyle samo, to znaczy za dużo. Skołowany uderzeniami, plątałem się w krzakach, a niskie gałęzie cięły mnie po twarzy. Niestety, wyciągnięte ręce były tylko prowizoryczną. osłoną. Również wychodziły na jaw wszystkie moje zaległości biegowe, co obwieszczałem światu głośnym sapaniem. Gałęzie zewsząd smagały po ciele, a drzewa podkładały całe chmary korzeni. Mimo tego, dość szybko poruszałem się naprzód.
Nagle bez żadnego ostrzeżenia las się skończył przechodząc w wąski pasek trawy i asfalt. Inna szosa, a kilkanaście metrów dalej stacja benzynowa. Właśnie gaszono jej neon. Pochyliłem się dysząc. Gdy puls spadł do normalnego, zacząłem wytrzepywać z ubrania i włosów tysiące małych igiełek. Przy okazji w tylnej kieszeni spodni znalazłem setkę. Ucieszony pocałowałem prezydenta w czoło. Przyjrzałem się jeszcze sobie chcąc sprawdzić, czy wyglądam na gościa, któremu na drodze zepsuł się samochód. Nie miałem zamiaru opowiadać pracownikom stacji o moich przeżyciach.
Chyba odruch sprawił, że podniosłem uszkodzoną przy upadku rękę do oczu. Określenie, że dostałem młotkiem po głowie, było w tej chwili zbyt delikatne. To był duży kafar, Który zwalił mi się na nią, niszcząc cały mój świat.
– Pomylił się! – zaśmiałem się spazmatycznie, opadając na trawę. – Ten idiota nas pomylił!
Mały palec miałem pęknięty na wysokości pierwszego zgięcia. Nie złamany, ale właśnie pęknięty. Ze szczeliny wystawały plastykowe nici, zaś dalej za nimi metalicznie pobłyskiwała kość. Wokół niej kilka kropel zaschło na kolor czerwony. Zbyt czerwony jak na krew.
– Jestem robotem – wymamrotałem, kiwając się w kucki. – Jestem robotem…
Godzinę później złapałem na stacji faceta, który zgodził się podwieźć mnie kawałek. Pojechaliśmy w drugą stronę niż moje miasto, a ja ciągle się zastanawiałem, czy można mnie wyłączyć. Uszkodzoną dłoń ściskałem w kieszeni.
Pocałowałem Betty w ucho, unikając jej zębów. Wariatka ta miała dużą frajdę, gdy gryzła mnie w nos.
– Zaczekaj tu grzecznie. Ja zaraz wrócę i pójdziemy do domciu – powiedziałem, lubieżnie mrużąc oko.
Roześmiała się gardłowo i ciągle łypiąc na mnie filuternie udała, że zagłębia się w lekturze. Poszedłem do budki, pobrzękując bilonem. Rozmowy międzymiastowe zawsze zmuszają do noszenia złomu. Ręka, którą podniosłem słuchawkę miała mały palec owinięty plastrem. Numer znałem na pamięć.
– Słucham. Instytut Parksona – głos był odległy, lecz czysto brzmiący.
– Proszę z doktorem Parksonem – z trudem wypowiedziałem nazwisko.
– Przykro mi, ale jest nieobecny – rzuciła panienka jeden ze sloganów z „Poradnika sekretarki".
– Ja wiem, że on jest i że oczekuje na mój telefon. Jeśli praca pani się podoba i nie ma pani zamiaru jej zmieniać, to proszę powiedzieć doktorowi, że dzwoni jego Tomasz Jonge; podkreślam: jego Tomasz Jonge – dopiero teraz dopuściłem panienkę do głosu.
– Dobrze. Postaram się – rzuciła następny slogan.
Reakcja była natychmiastowa.
– Miło mi, że pan zadzwonił – dobiegł stłumiony głos. Mógłbym zaręczyć, że jego właściciel akurat wyciera spocone czoło.
– Pan wie, że ja wiem… – zacząłem,
– Tak panie Tomaszu. Cieszę się, że właśnie na mnie pan trafił, a nie na któregoś ze wspólników.
Czułem, że jest bardzo zmęczony.
– Więc nie będzie mi pan ubliżał od zbuntowanych robotów? – byłem lekko zdziwiony.
– Robotów? Skądże, przecież pan nie jest robotem tylko człowiekiem. Domyślam się, że
tej nocy, gdy pan od nas uciekł, słyszał pan rozmowę Kamila i jego dziewczyny.
– Kamil? – zacząłem, ale kojarzenie zadziałało. – To ten co mnie pilnował?
– Tak.
– Słyszałem.
– Tak sądziłem. To dobrze, że nie muszę wszystkiego tłumaczyć. Wiemy obydwaj, że cały pański układ nerwowy jest wierną kopią systemu człowieka. Czy to naprawdę takie ważne, czy tworzy go białko, czy pewien związek chemiczny?
– Dziwię się, że pan to mówi – wtrąciłem.
– Hmm – westchnął ze smutkiem – większość pieniędzy, jakie mieliśmy poszła, proszę wybaczyć, na skonstruowanie pańskiego ciała. Nie możemy bez pana prowadzić dalszych badań, a na powtórny eksperyment nie mamy pieniędzy. Zaś jedyny dowód naszego sukcesu uciekł, czując się człowiekiem. Nie mylę się chyba?