Литмир - Электронная Библиотека

Najbardziej byłem ciekaw wyników u Rolanda Cobba, który z całą pewnością był zarażony i wedle wszelkich znaków na niebie i Ziemi powinien być nosicielem mutanta. Przez trzy dni męczyłem go na wszelkie możliwe sposoby i nic. Gdybym nie znał sytuacji, mógłbym mu przypiąć tabliczkę z napisem „okaz zdrowia". Ale trzeba przyznać, że ten człowiek zainteresował mnie również z innych powodów.

Krępy, lekko siwiejący na skroniach, nosił grube okulary. W chwilach zdenerwowania jego twarz przypuszczalnie nabierała żywych kolorów. Mówię przypuszczalnie, gdyż nigdy nie zdarzyło mi się go widzieć zdenerwowanym. Zawsze spokojny, sumiennie zgadzał się na wszystko, co z nim wyrabiałem. Ostatniego dnia badań, kiedy wiedziałem już, że jego osoba nie przyniesie nic nowego medycynie, popatrzył na mnie znad opuszczonych okularów i najspokojniej w świecie powiedział:

– Jestem pewien, że nie powiedzieliście nam wszystkiego o całej sprawie.

Gdyby był w tej chwili w pokoju ktoś poza nami, musiałbym wystąpić z całą serią okrzyków oburzenia i zdziwienia, ale w tej sytuacji mogłem milczeć. Patrzył na mnie, a potem pokiwał głową.

– Rozumiem, dyskrecja przede wszystkim. Pan jest w porządku, ale ludzie Fligerty'ego nie podobają mi się.

– To są lekarze służb wewnętrznych, mają wysokie kwalifikacje.

– Medyczne może, nie znam się na tym, ale moralności w nich nie ma za grosz.

– Dlaczego pan tak sądzi?

– Przecież to się rzuca w oczy. Ich największym zmartwieniem jest to, aby nikt stąd nie uciekł. Poza tym, domyślam się na czym polega ten rozstrój psychiczny, któremu tak nagle ulega część z nas.

– Na Boga – pomyślałem. – On mówi o tych z pawilonu.

– Dlatego też siedzę cicho i nawet nie chcę wiedzieć, co tu jest grane. Nie chcę wiedzieć w każdym razie do chwili, gdy nie wymyślę jak stąd można uciec. Gdy już będę wiedzieć, wtedy się zastanowię. To mi polepszy punkt widzenia.

– Dlaczego pan mi to wszystko mówi?

– Dlaczego? – rozszerzyły mu się oczy. – Jedziemy na tym samym wózku. Pan przecież pracuje na uniwersytecie.

Skinąłem głową.

– Tacy ludzie nie mieszają się do podobnych spraw, chyba że przypadek ich zmusi. Wstał, widząc moje zaskoczenie.

– Umiem dużo wypić, a gadane też mam, dlatego ochrona pozwala mi na trochę więcej niż innym. Może wymyślę jak można opuścić ten uroczy zakątek.

Był już u drzwi, kiedy zawołałem za nim.

– Proszę się nie martwić!

– O co?

– To, co pan mówił wstanie między nami.

– Sądzi pan, że gdybym tego nie wiedział, mówiłbym cokolwiek?

Zostawił mnie z chaosem w głowie. Przypomniał mi też, że od czasu, gdy przestałem widywać Rischa straciłem rozeznanie, co się dzieje na zewnątrz. Jak to Risch powiedział?

– Pamiętaj, tutaj pilnujemy tylko jednej sprawy. Jest jeszcze druga, z tą może być o wiele gorzej.

Przez kratownicę pól, w stronę jedynej ocalałej kępy drzew, jechały transportery wojskowe i gazik. W nim to na rozkraczonych nogach, trzymając się rękoma ramy, jechał generał Kowers. Wręcz czuł w ustach smak goryczy, tej, którą były zaprawione jego myśli.

– Dlaczego akurat mnie musiało to spotkać? – przeżuwał z wściekłością. – Zawsze takie sprawy załatwiało się po cichu, a tu taki cholerny zbieg okoliczności.

Wiedział, że musi teraz uważać na każdy swój krok, gdyż nawet najmniejsze potknięcie może definitywnie pogrzebać jego dalszą karierę. Poczucie bezradności utrwalało się z każdym przejechanym metrem. Bezmyślnie patrzył na mur otaczający posiadłość Eskina Froma, człowieka, który wyhodował Heliozę. Przez niskie zarośla można było dostrzec błyski dachów szklarni ustawionych równymi rzędami, prostopadle do drogi. Jeszcze parędziesiąt metrów i zatrzymali się przed zamkniętą bramą. Chłopcy najwyraźniej wzięli sobie do serca jego słowa o zdecydowanym zachowaniu, gdyż już dwóch przeskoczyło bramę. Dwa cięcia i droga stała otworem. Niszcząc gazon przed wejściem, zatrzymali się przy ścianie niewielkiego, ale pamiętającego z pewnością ubiegły wiek dworku. Przez duże drzwi wyszedł na ganek Eskin From.

Był chudym i drobnym człowieczkiem, około pięćdziesiątki, zadbanym, eleganckim i obrzydliwie cynicznym. Wystarczyło raz zobaczyć jego twarz, aby zrozumieć, że poglądy i czyny tego człowieka zależą wyłącznie od ich opłacalności. Wąskie, bezkrwiste wargi potrafiły się uśmiechać do wszystkiego, co mogło przynieść pieniądze. Teraz ich jeszcze nie czuł i dlatego, mimo wczesnej pory, stał na stopniach z gładko ulizanymi na tył włosami i naciągniętym na twarz grymasem oburzenia.

– Czy mogę wiedzieć, jakim prawem wjechali panowie na mój teren i zniszczyli mi kwiaty?

Z gazika stojącego akurat pośrodku połamanych tulipanów, wysiadł Kowers, Jego leniwe i pozornie nieruchome oczy wycelowały w twarz Froma.

– Pan jest właścicielem? – spytał, jakby mogły być co do tego wątpliwości.

– A… – From aż się jąkał – pan myślał, że kim?

Kowers sapnął.

– Wolę nie mówić, gdyż nie chcę mieć sprawy o zniesławienie.

From wybałuszył oczy.

– Jak pan powiedział? Kowers machnął ręką.

– Uspokój się pan, dobrze?

Wyskakujący z wozów żołnierze w biegu otoczyli półkolem rozmawiających mężczyzn. Trzeba przyznać, że From dostrzegł to i już nie powiedział paru wyrazów, które przyszły mu na myśl.

– Jestem generał Kowers, wiceminister broni – przedstawił się jego antagonista. – Powiem krótko, bo nie mamy czasu. Dzisiaj nad ranem przelatujący nad tą posiadłością samolot, w wyniku awarii komory zrzutowej, zgubił kilka pojemników, znazwijmy to – czynnymi biologicznie substancjami. Jest sprawą najwyższej konieczności, aby nastąpiło ich jak najszybsze unieszkodliwienie. W każdej chwili może nastąpić skażenie gleby i powietrza. Skutki będą nieobliczalne.

From zawinął poły szlafroka i usiadł na stopniu.

– Ale ja mam pecha – jęczał. – Najpierw włamania, teraz wy. Szybko znajdźcie te pojemniki, żeby mi tylko terenu nie zniszczyły.

– My musimy je natychmiast zniszczyć, panie From.

– A kto zapłaci za szkody?

– Pan mnie nie zrozumiał. My nie mamy czasu na ich szukanie. Dla pewności spalimy całą pańską posiadłość, łącznie z domem i to w ciągu najbliższych godzin.

From uniósł głowę ku górze tak powoli, jakby miał tam kilkukilogramowy odważnik.

– Czy pan zwariował?! Cały mój dobytek, ja tu mieszkam od trzydziestu lat… cały mój dobytek – głos rwał mu się z przejęcia.

Twarz Kowersa nie wyrażała ani zdumienia, ani przestrachu z tej prostej przyczyny, że nie wyrażała żadnych uczuć.

– Ma pan piętnaście minut na zebranie dokumentów, pieniędzy, biżuterii, czy diabli wiedzą czego jeszcze. Naturalnie to wszystko będzie poddane profilaktycznemu odkażeniu. Ile osób znajduje się w tym domu poza panem?

Hodowca był tak oszołomiony, że zanim zaczął ponownie wrzeszczeć, odpowiedział:

– Moja narzeczona, pomocnik i trzy osoby służby. Czyście…

Kowers po prostu zamknął mu usta dłonią. From coś bulgotał, lecz wielka mięsista łapa dusiła słowa.

– Niech pan wysłucha do końca. Sprawdziliśmy wartość całej pańskiej nieruchomości i urząd podatkowy podał wartość sześciuset tysięcy. Zakładając, że jak każdy uczciwy podatnik, zaniżył pan oszacowanie, czynniki odpowiedzialne za zgubienie pojemników zgodziły się wypłacić odszkodowanie na półtora miliona.

Uwolnił usta Froma.

– Jakie mam gwarancje?

– Moje słowo – warknął Kowers – A także świadomość, że dyskutuję z tobą, kiedy w każdej chwili może nas szlag trafić.

Odwrócił głowę.

– Niech pan, kapitanie, weźmie sześciu ludzi i pomoże temu człowiekowi zabrać rzeczy, tak samo zróbcie z resztą domowników.

– Wyście oszaleli, albo to ja zwariowałem – stękał From – człapiąc pod górę i tylko sprawne ucho wychwyciłoby subtelną zmianę w jego głosie, jaka nastąpiła od chwili, gdy padła suma półtora miliona.

Pół godziny później sześć osób w asyście żołnierzy odjechało wozem sanitarnym do punktu, gdzie miano się przekonać, czy przypadkiem w zabranych rzeczach nie znajdują się jakieś nasiona. Setka żołnierzy przeszukiwała teren posiadłości. Kowers nie chciał mieć na sumieniu czyjegoś życia.

23
{"b":"100639","o":1}