Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Minąłem drzwi, zza których pulsującym pierścieniem wypełzały całe fale małych, mrowiących się jak robaki myślokształtów. Nie wyglądało to dobrze. Widocznie za tymi drzwiami nie mieszkał nikt miły, za to właśnie chyba popadał w obsesję. Jego myśli rozpełzały się po ścianach i nikły w świecącym kolorowym gąszczu.

Znalazłem korytarz i ruszyłem po spiralnych schodach wwiercających się w szczyt wieży nade mną. Schizofrenicy często malują takie schody. Nieznośna spirala wznosząca się w nieskończoność, aż się niedobrze robiło. Stopnie skrzypiały pode mną, wokół widziałem kanciaste belki konstrukcji. Stawiałem stopy ostrożnie, zaglądałem za każdy zakręt i nie wypuszczałem z rąk lekko uniesionego obrzyna.

Minąłem podest dla dzwonnika ze zwisającymi nad nim linami, każda była gruba jak moje ramię. W górze majaczyło kilka dzwonów umocowanych do belek splecionych na krzyż. Wyżej usłyszałem coś jakby szloch i ostrożne kroki. Kolejne schody. Wyszedłem już na szczyt wieży, w kwadratowym otworze pośrodku podestu pod hełmem gnieździło się wielkie, lśniące cielsko dzwonu.

Okno było otwarte i dął stamtąd zimny, nieznośny wiatr.

Znów usłyszałem szloch.

Dobiegał zza okna, z dachu wieży. Odzyskałem oddech, schowałem obrzyna do olstra, westchnąłem i przelazłem przez wysoki parapet, przeciskając się przez wąskie okienko zakończone ostrołukiem niczym pocisk.

Nie mam pojęcia, jakie w Krainie Półsnu są konsekwencje upadku z kościelnej dzwonnicy na brukowane podwórze. Dopóki byłem błąkającą się duszą śpiącego młodzieńca, mogłem unosić się w powietrzu i pływać w nim jak ryba. Mogłem na ogół przenikać ściany i drzwi. Ale to się skończyło.

Chciałbym, żeby to było jak w „Matriksie” – „sekret w tym, że nie ma łyżki”; chciałbym, żeby ziemia odbiła mnie elastycznie, bez żadnej krzywdy. Ale po pierwsze, nie mam jak sprawdzić, a po drugie, wystarczająco często zostałem tu poturbowany. Nie budziłem się potem, brocząc z ran, które pojawiły się, kiedy byłem poza ciałem. Budziłem się po prostu chory. Poważniejsze zranienia dały efekt w postaci uszkodzenia wątroby, innym razem owrzodzenia ściany żołądka. Kiedyś znowu wyglądało na to, że dorobiłem się dusznicy bolesnej. Wszystkie te choroby z czasem cofały się, ale to wystarczyło, żebym nabrał respektu dla świata Pomiędzy i jego praw.

Wylazłem na dach. Na gotyckim dachu znajduje się mnóstwo elementów prawie niewidocznych z dołu. Widać tylko koronkową konstrukcję. Jest pokryty przeróżnymi skomplikowanymi ornamentami, z których jedne mają znaczenie konstrukcyjne, a inne nie, ale jest się czego łapać. Sterczyny, pinakle, przypory, czołganki. Gotyckie dachy są wygodne, neogotyckie tym bardziej.

Zobaczyłem go. Pełzał ostrożnie po pochyłej płaszczyźnie dachówek, holując linę, ciągnąc za sobą luźny, stanowczo za wielki habit i czepiając się czego popadło, jak brunatna ośmiornica. Biorąc pod uwagę, że od wczoraj nie żył, a właśnie zamierzał się po raz kolejny powiesić, zbytek ostrożności.

Przypomniałem sobie, że miał lęk wysokości. Pewne rzeczy się nie zmieniają. Tylko dzięki temu zdążyłem.

Zszedłem na gzyms, minąłem go i usiadłem sobie na skomplikowanej, murowanej przyporze, do której mozolnie wiązał linę. Wyglądałem, jakbym dołączył do gargulców, które i tak obsiadły ten dach.

Wysokość jakoś nie robi na mnie wrażenia. Od dziecka. Dla mnie przejście po szynie ułożonej po między wieżowcami jest równie łatwe, jak przejście po szynie leżącej na ziemi. Jeżeli mogę siedzieć na, oparciu ławki i nie tracę równowagi, to dlaczego nie miałbym tak siedzieć na poręczy mostu albo balkonu? Przecież to to samo. W innym czasie mógłbym bez zabezpieczeń budować drapacze chmur.

Po tej stronie wyglądał na dwanaście lat. To dlatego tonął w habicie, zupełnie jakby okręcił się końskim kropierzem. Spod obszernego jak namiot kaptura wystawała mała, ogolona niemal na zero głowa, drobne, dziecięce dłonie usiłowały przywiązać linę.

– Po co to robisz? – zapytałem. Spojrzał nieprzytomnym wzrokiem i już zrozumiałem, że się wkręcił.; Błędne koło. Sprzężenie zwrotne. Nie docierało do niego, co się dzieje, tylko wciąż próbował. Może tym razem się uda.

– Nie dostaną mnie – wybełkotał. – Idą po mnie, ale mnie nie dostaną.

– Kto po ciebie idzie?

– Żałobnicy… Idą po mnie! Dostali Michała, ale mnie nie dostaną!

– Przecież już nie żyjesz. Powiesiłeś się. Nie musisz tego robić. Przecież już widzisz, że to nie jest wyjście. – Scena z filmu: niedoszły samobójca i policjant. Brakowało strażaków na dole i poduszki przeciwupadkowej. – Przerwij to. Spójrz na mnie. Popełniłeś błąd. Straszny błąd. Ale nie musisz go powtarzać.

– Nnie… nie mogę… Idą po mnie.

– Obronię cię. Mogę cię stąd zabrać.

Spojrzał nagle z nadzieją tlącą się w szarych oczach

dziecka. Zrobiło mi się go żal. Wszystko to popiół i kurz… Nic więcej. Potakiwał gorliwie, ale jego dłonie wciąż mocowały się ze sznurem, usiłując zaciągnąć nieudolny węzeł u podstawy przypory.

– Nie mogę… Nie mogę przestać. – Uniósł linę w połowie i zawiązał krzywą pętlę, przez którą przeciągnął niższą część sznura. Węzeł szubieniczny. – Nie mogę przestać… Idą po mnie…

Na dole ktoś stał. Tak czarny i nieruchomy, że go zrazu nie zauważyłem. Stał na samym dole, pośrodku dziedzińca, gdzie z całą pewnością niczego przedtem nie było. Kolejny mnich, ale wielki i utkany z ciemności. Właściwie wyglądał jak sam habit. Ciemniejszy od nocy. Dłonie krył w luźnych rękawach i tkwił bez ruchu. Trochę jak udający zakonników mimowie sterczący na rynkach, ukryci w habitach i nieruchomi, dopóki nie wrzucisz monety do puszki. Uniósł głowę i patrzył na nas pustym otworem kaptura wypełnionym czarną nicością.

A potem śmignął błyskawicznym ruchem, jak strzęp sadzy porwany wiatrem. Jeden momentalny, rozmazany błysk czerni i zniknął w drzwiach klasztoru. Jak pająk albo szczur. W mgnieniu oka.

Podwórko stało puste.

Niedobrze.

– Idą po mnie… – zajęczał Albert i zaczął szarpać się z liną, chcąc rozszerzyć pętlę.

Usłyszałem cichy dźwięk, który brzmiał niczym klekot ogona grzechotnika, odległe, niezrozumiałe szepty i szelest suchych liści naraz. A potem wielki, siedzący na rogu gargulec odwrócił się nagle, ukazując twarz wyglądającą jak pożółkła ptasia czaszka. Jak sęp. Odwróciwszy się, zaczął prostować zwiewne cielsko jak łopocący czarny tiul albo płat sadzy. Przypominał trochę uczłowieczonego ogromnego sępa, skrytego w czarnej szacie. A trochę lekarza z czasów Czarnej Śmierci.

Skeks.

Nazywałem je skeksami na pamiątkę postaci z animowanej bajki, które przeraziły mnie w dzieciństwie.

Jeżeli coś tutaj najbardziej było podobne do demonów, to właśnie one. Przyciąga je nagła, niespodziewana śmierć w naszym świecie. Być może to coś w rodzaju padlinożerców.

Na schodach rozległy się ciężkie miarowe kroki. Na razie gdzieś głęboko. Słyszałem, że skrzypią stare, wyślizgane stopnie.

Odrzuciłem połę płaszcza i wyjąłem obrzyna z olstra. Na niektóre istoty tutaj działa, na niektóre słabo, a czasem w ogóle. To przecież tylko emanacja mojej psychiki.

Wystrzał był jak nagły grom. Smagnął liliowym światłem kolczaste, pseudogotyckie ornamenty, mokre od mżawki dachówki.

Skeks wydał z siebie prujący nerwy wrzask, brzmiący niczym pisk świni puszczony od tyłu. Wystrzał wyssał z niego część czerni, w którą był obleczony, i wciągnął w głąb lufy. Przynajmniej tak to wyglądało. Skeks zwinął się w miejscu jak czarne tornado i zniknął z dachu. Chwyciłem dłonią za przyporę i wychyliłem się poza krawędź. Widziałem, że pełznie po murze głową w dół, niczym olbrzymia ćma.

Wycelowałem, ale wsiąkł w plamę cienia i zniknął.

Chyba przynajmniej go trochę osłabiło.

Kroki na schodach odzywały się coraz wyraźniej, słyszałem, że dzwony zaczęły wibrować, jakby płynął przez nie prąd.

Cokolwiek lazło tu na górę, zdawało się potężne. Nad miastem tysiące wron wzbiło się w pokręcone niebo, prując uszy chóralnym krakaniem. Przez małe okienka w ścianie dzwonnicy uciekały całymi chmarami roztrzepotane nietoperze.

22
{"b":"100629","o":1}