Jechałem ostrożnie, bo ostatnie, czego było mi trzeba, to policyjny alkomat. Byłem trzeźwy, ale wczorajsze „Polaków rozmowy” mogły pozostawić jakiś ślad.
Zerknąłem w bok. Mój siostrzeniec łkał gwałtownie, spazmy tłukły jego czołem o panel pasażera. Z nosa ciekła mu struga śluzu.
Westchnąłem i zapaliłem papierosa.
– Jeszcze jednemu się kabaret spalił – mruknąłem.
Zdecydowałem się nie parkować przed domem i wjechałem prosto do garażu. Sąsiad stał przed swoim domem z wężem ogrodowym w ręku i usiłował zatopić rabatkę z przekwitłymi portulakami. Gapił się na mój samochód z takim natężeniem, jakby w środku był klub go-go.
Z garażu mam osobne przejście do wnętrza domu. To bardzo wygodne. Można spokojnie przetransportować to, co przywiozłeś samochodem, z dala od wścibskich oczu pana Marciniaka. Nawet jeżeli to jest twój pociotek, zamieniony w upaprany krwią, zapłakany flak.
Zdjąłem mu pokrwawioną koszulę, zmierzyłem puls, zajrzałem w źrenice, obejrzałem nadgarstki i przedramiona. Nic, poza rzetelnym szokiem.
Zastosowałem standardową terapię: seta, prysznic, nowe ubranie. Zakrztusił się koniakiem, omal nie utopił w kabinie prysznicowej i nie mógł sobie poradzić z nogawkami, ale program jakoś zrealizował.
Potem posadziłem go w fotelu na wprost kominka, nalałem sobie śliwowicy i zapaliłem papierosa. Byłem gotów dowiedzieć się, w co się wpakowałem.
Niepotrzebnie kazałem mu mówić po kolei. Gdyby opowiadał od końca, przynajmniej poznałbym jakieś fakty. Najpierw w ogóle nie wiedział, co powiedzieć. Najwyraźniej za dużo tego było i kłębiło mu się po głowie jak gniazdo żmij. Potem zaczął od początku, znaczy uraczył mnie historią swojego małżeństwa.
Trzeba przyznać, że przecieki, które znała moja matka i którymi w chwilach łaskawości raczyła mnie przez telefon, były podobne do prawdy przynajmniej w piętnastu procentach.
Nie dość, że nie jestem człowiekiem rodzinnym, to jeszcze, co gorsza, nie obchodzą mnie sprawy innych ludzi. Trochę to trudno wytłumaczyć, ale nie jestem kompletnym psychopatą. Po prostu widziałem rzeczy, które zwykłym ludziom trudno byłoby nawet pojąć, a co dopiero w nie uwierzyć. Zbyt przerażające i ostateczne, żebym potem umiał się jeszcze przejmować tymi wszystkimi małostkowymi bzdurami, które uważacie za prawdziwe życie. Widuję je od dziecka. Jeżeli chcę normalnie zasnąć, muszę kłaść się do łóżka zmęczony do nieprzytomności, albo pijany jak bela. Jestem samotnym człowiekiem. Nie potrafię się po prostu przejąć tym „jak ona mogła mi tak powiedzieć”, albo tym, czego kto oczekiwał, albo jak bardzo się zawiódł. Czasem chciałbym mieć takie problemy jak inni, ale nic z tego.
Siedziałem, obracając w dłoni kieliszek pachnący sadami śliw z okolic Łącka, i słuchałem śmiertelnie nudnej i banalnej historii, takiej samej jakich pełno w telewizji, wszystkich pismach ilustrowanych i radiowych piosenkach. Poznali się na studiach, ona była cudowną, niebiańską istotą, on dzikim odludkiem, bez szczęścia do kobiet, on ją kochał szaleńczo, ona jego tak średnio, ale w każdym razie chwilowo powierzyła mu swoje wdzięki, więc miał w życiu cel – sprawić, żeby go pokochała i była z nim szczęśliwa, co mu się po jakimś czasie niby udało i tak dalej, panie dzieju.
Widziałem tę jego wybrankę. Raz na kilka lat mojej matce udaje się, szantażem i intrygami, których nie powstydziłby się Machiavelli, zmusić mnie do wzięcia udziału w jakiejś imprezie zbiorowej tej bandy hipokrytów, którą nazywam rodziną. Przy takiej okazji widziałem żonę mojego nieszczęsnego pociotka. Nawet niebrzydka, jeżeli ktoś lubi filigranowe blondyneczki. Przypominała mi jakąś piosenkarkę. Proste włosy koloru słomy, cienkie, czarne brwi, niemal niewidoczne okulary bez oprawek. Wszystko było w porządku, dopóki nie otworzyła ust. Zawsze musiała mieć odmienne zdanie, wygłaszane tym nieznośnym, pełnym wyższości tonem, jaki w reklamach wkłada się w usta Odpowiedzialnym, Nowoczesnym, Ambitnym Kobietom, Prowadzącym Aktywne Życie. Wszystko jedno, czy zrobiłeś uwagę na temat barszczu, pogody, czy omletów, natychmiast słyszałeś votum separatum wygłaszane przez panią Jestem Tego Warta.
No, ale, jeżeli mu wierzyć, kochał ją i nie było dla niego większego spełnienia niż ją zadowolić. I jak to często bywa, nic z tego w końcu nie wyszło. Nie bardzo umiał to opowiedzieć, bo najwyraźniej niewiele rozumiał z tego, co mu się przytrafiło.
Opowiadał mi to chyba z godzinę i, zdaje się, nie mógł przestać. Historia nieskończenie przewidywalna, bez żadnego zwrotu akcji, rozwijająca się jak grecka tragedia. Skakała mu po głowie ileś tam lat, raz chciała tego, raz tamtego ale nigdy nie była zadowolona. Zdaje się, że miała taki patent na życie. Zamierzała być króliczkiem, którego goniłby aż do starości i zawsze miałaby w zanadrzu „zmarnowałeś mi życie” i „co ja w tobie widziałam”.
Sam mógłbym dopowiadać kolejne etapy. Domagała się od niego forsy, jak nauczył się ją zarabiać, zaczęła się domagać dzieci. Kiedy już je miała, nagle chciała „wyjść z tego domu, rozwijać się i poznawać ludzi”. I tak w kółko. Chciała się rozwijać zawodowo, a zaraz potem „nie mogła znieść presji”. Oczywiście przestała z nim sypiać, była zbyt zmęczona i zupełnie straciła już zainteresowanie „takimi rzeczami”, ale zdaje się nie do końca, bo wyglądało na to, że zaczęła sypiać z innymi.
Paweł znosił to długo, aż zorientował się, że zajechał w rejony, których nigdy w życiu nie chciał zwiedzać, i nie umiał pojąć, skąd, u diabła, się tu wziął. Tak to już jest. Są kłótnie, które zostają na zawsze, i sytuacje, które wszystko zmieniają, jak wybór złego zjazdu na autostradzie. Nadszedł dzień, kiedy mój siostrzeniec uświadomił sobie, że jego życie aż do tego momentu zostało kompletnie schrzanione, i że wynika to z systemu, według którego funkcjonuje jego związek, więc nic nie będzie lepiej. Zbuntował się i postanowił ratować to, co mu jeszcze zostało. Miał forsę, więc wynajął mieszkanie, zabrał jakieś osobiste rzeczy i rozpoczął życie wygnańca, śpiąc na materacu z Ikei, wśród nierozpakowanych pudeł z książkami, i patrząc przez obce okno w maleńkim pokoju na obcą ulicę. Nie bardzo umiał pojąć, jak właściwie do tego wszystkiego doszło, ale fakt pozostawał faktem. Czuł się wolny. Był winny, był potworem, ale był wolny. Po raz pierwszy od bardzo dawna.
Słuchałem nadal cierpliwie, ale ta historia nijak nie tłumaczyła ani dworca, ani jego rozdygotanego, łamiącego się głosu, białej jak papier twarzy i krwi na ubraniu. Bywają związki kompletnie nieudane, a bywają takie, które z czasem takimi się stają. Kiedy słyszałem tę historię w nieco innej wersji od mojej matki, powiedziałem obojętnie „cóż, widocznie Bóg stworzył ich do siebie plecami”. Usłyszałem wtedy gniewne kazanie o wartościach rodzinnych, bo moja matka jest prawowierną katoliczką i nic jej tak nie drażni, jak pewna tradycja, w myśl której praojciec Adam był żonaty co najmniej dwukrotnie. Jego pierwsza żona, imieniem Lilith, w momencie stworzenia była przyrośnięta do niego plecami, potem nigdy się nie rozumieli, a w końcu go porzuciła.
Co do mojego siostrzeńca, to byłem pewien, że w końcu dojdzie do miejsca, w którym zatłukł swoją byłą pogrzebaczem.
Wyglądało na to, że już się zbliżamy do tego, więc nalałem mu jeszcze koniaku. Niewiele jeszcze mogłem zrobić.
Można by sądzić, że jak ludzie doprowadzą już swoje życie do ruiny, to powinni przynajmniej zachować na drogę jakieś dobre wspomnienia. Podać sobie ręce i rozstać się w zgodzie. Gdzie tam. Mój siostrzeniec był oczywiście do bani i unieszczęśliwiał tylko swoją żonę, ale jak przestał, stał się obiektem najzjadliwszej nienawiści, jaką sobie tylko można wyobrazić. Nie mógł zrozumieć, jak ludzie, którzy kiedyś się kochali, mogą się tak traktować.
Ja wiedziałem. Porzucił ją jako pierwszy. Kopnął Jej Wysokość w tyłek. Gdyby to ona zdążyła, byłoby „zostańmy przyjaciółmi”, a tak, ubliżył jej ostatecznie. Przecież miała tyle lepszych propozycji.