Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– To już nieważne – powiedziałem i objąłem go, a potem spojrzałem nad kapturem jego habitu. Żałobnik był jeszcze bliżej. Może o sto metrów.

Tym razem otoczyła nas mgła i chłopiec zrobił się lekki, a potem zniknął w kolumnie światła, która błysnęła w niebo. W moich ramionach został tylko pusty habit, który spłynął na ziemię.

Spojrzałem po raz kolejny wzdłuż uliczki, dopadając już motocykla. Żałobnik stał jeszcze bliżej, a u jego nóg siedział stwór podobny do ogromnego, karykaturalnie chudego psa. Martwego psa, okręconego jakimiś żelaznymi pasami albo odzianego w matową, jakby zardzewiałą zbroję, szczerzącego zęby i z płonącymi gnilną zielenią oczami. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.

Żałobnik powoli uniósł rękę i z rękawa wysunęła mu się dłoń. Bardzo chuda, z długim palcem mierzącym prosto we mnie. Pies wydał z siebie sapnięcie i wystartował jak chart.

Kopnąłem starter, wyciągając jednocześnie obrzyna. Oparłem go o przedramię i złamałem lufy. W jednej tkwił ładunek, a w drugiej ta skorodowana i jakby zgniła gilza. Przycisnąłem lufę udem i wydłubałem ją końcem noża, w dygocącej, obolałej drugiej dłoni trzymając już dwa ładunki. Nie umiem wytłumaczyć, dlaczego nie strzelałem z jednej lufy. Gdy tylko zobaczyłem zaśniedziały nabój, emanujący rozkładem i zgnilizną, wiedziałem, że obrzyn nie będzie działał, dopóki to coś w nim siedzi. Że ze mną też nie będzie dobrze. Dlatego musiałem się go natychmiast pozbyć. Dlatego wbiłem ładunki w lufę, słysząc już zgrzyt pazurów na bruku, i dlatego zatrzasnąłem obrzyna uderzeniem o udo i strzeliłem psu prosto w pysk, kiedy już mknął na mnie w skoku.

Podkręciłem gaz i wyrwałem stamtąd, niemal zadzierając przednie koło, co w wypadku motocykla z koszem jest jakimś osiągnięciem.

A potem, zanim ośmieliłem się wrócić do domu, długo krążyłem po mieście, aż byłem zupełnie pewien, że nigdzie nie widzę ani piekielnego mnicha, ani jego psa.

ROZDZIAŁ 4

Na wykład dotarłem jako kaleka. Z ręką na temblaku, podpiętą rzepami i paskami, wiszącą w brezentowych granatowych łubkach.

– W życiu czegoś takiego nie widziałem – przyznał lekarz. – Ale słyszałem, że jest możliwe. Odciął pan sobie krążenie. Jak pan mógł nie poczuć, że leży pan na ręku i coś jest nie tak? Pijany pan był, czy co?

– Pyta pan, jak mogłem nie poczuć, że straciłem czucie? – odparowałem. – Niech no pan pomyśli, doktorze.

– Teraz spróbujemy pobudzić nerwy elektroforezą. Musi pan kupić taką sprężynę do ćwiczenia dłoni, możliwe, że pójść na fizjoterapię, i niech się pan modli, żeby nie dostał martwicy, bo straci pan rękę. Żeby coś takiego, od zwykłego przyciśnięcia? Myślałem, że to wylew.

Szczerze mówiąc, rano też tak myślałem. Jednak miałem już częściowo czucie, krążenie wracało z piekielnym uczuciem ognistego mrowienia, jakby w moich żyłach płynął prąd i okropnie bolała mnie głowa. Ale żyłem i to mniej więcej w jednym kawałku. Na dodatek w recepcji kliniki poinformowano mnie jeszcze, że nie jestem niczym zarażony, co nazwali „wynikiem negatywnym”, tak jakbym ich bardzo rozczarował.

Chodziło mi po głowie, żeby odwołać wykład, machnąłem jednak ręką. Pracuję na pół etatu, nie zabiera to dużo czasu, a porządkuje życie. Mogłem sobie pozwolić na to, żeby nic nie robić, ale wtedy bym zwariował. Naprawdę kocham stare obyczaje, obrzędy i mitologię odległych kultur. Lubię swoją pracę. Smutne tylko, że gdyby nie moja druga profesja, nie byłoby mnie stać, żeby to robić. Prawie wszystkie swoje wyprawy i tak finansowałem z własnej kieszeni.

Wykład był z Celtów. Irlandzkie, szkockie i bretońskie legendy, rytuały i przypowieści, oraz demonologia ludowa. Chodziło na niego sporo ludzi, nie tylko z mojej specjalizacji, bo z jakichś przyczyn Celtowie byli teraz modni. Nieraz musiałem sprzeczać się z jakimiś nawiedzonymi mądralami, którzy naczytali się wyidealizowanych bredni na temat druidów i nie dawali sobie wytłumaczyć, że to czyste fantazje.

Tego dnia byłem już na etapie zjawisk, które przetrwały do czasów nowożytnych i przeniknęły do tradycji chrześcijańskich. Prosty, dosyć sensacyjny wykład, przyjemnie się go opowiadało i miałem na podorędziu mnóstwo anegdot, takich jak choćby sin eaters, współczesne odmiany wiary w bean sidhe albo przypadek nieszczęsnej Bridget Boland, którą w 1894 roku zatorturował mąż, przekonany, że jest ona elfim podrzutkiem.

Zobaczyłem ją prawie od razu. Nawet kilkudziesięcioosobowe audytorium mówca zna na wyrywki już po dwóch, trzech minutach. Mówiąc, przeskakujesz oczami od jednej twarzy do drugiej, po jakimś czasie podświadomie wybierasz kilka osób, które wyglądają sympatycznie, dobrze reagują, albo takie, które znasz, i mówisz w ich stronę. Nie da się mówić do wszystkich naraz.

Siedziała na samym końcu, ale nie bardzo daleko, bo zajęta była może jedna trzecia miejsc na auli. Bardzo szczupła, kędzierzawa brunetka, o nieco zbyt ostrych rysach, z szaroniebieskimi oczami kontrastującymi z białą cerą, czarnymi włosami i brwiami. Pani Zima. Miała małe, pełne usta i wąski, zdecydowany nos, wypukły niczym ostrze szabli. Czarne kędziory spięte w nieporządny koński ogon. Zdecydowanie pociągająca, choćby przez to, że znacznie starsza od moich studentów. Miała przynajmniej dwadzieścia pięć, trzydzieści lat i nie wyglądała już jak dziecko. Wykładam od kilkunastu lat i mam wdrukowane na trwałe w głowę, że to, co siedzi na auli, to dzieciarnia, a nie obiekty seksualne. A im jestem starszy, tym bardziej widzę w nich dzieci. Oddalają się. Wciąż są na drugim, trzecim czy piątym roku i wydają się coraz młodsi, a tymczasem ja jestem coraz dalej od nich i powoli zmierzam w otchłań.

To natomiast była kobieta. Młoda, ale nikt nie wziąłby jej chyba za moją córkę. Co więcej, nigdy przedtem jej nie widziałem.

Dobrze reagowała na to, co mówiłem. Uśmiechała się z aprobatą, kiwała głową i od czasu do czasu robiła drobne notatki w niewielkim, oprawionym w jasną skórę notesie. Moi studenci od kilku lat albo nagrywają wykłady, albo smarują w skoroszytach, z których kartki wpinają potem w wielkie, kolorowe segregatory, albo klepią w klawiatury notebooków. Zauważyłem, że opowiadając jakiś dowcip, patrzę na nią i mam nadzieję, że się uśmiechnie. Po jakimś czasie miałem wrażenie, że mówię już tylko do niej, więc celowo zacząłem spoglądać na innych słuchaczy.

Wydawało mi się, że wszędzie widzę wpatrzone we mnie hipnotyczne, ciemnoniebieskie oczy i lekki, jakby drwiący uśmiech.

Dociągnąłem jakoś do końca i zacząłem zbierać swoje rzeczy jedną ręką, wpisałem komuś do indeksu zaległe zaliczenie, pytając tylko delikatnie, co przeszkodziło mu przyjść na dyżur, skoro ja i tak tam siedzę co środę. Bolała mnie ręka.

Podeszła do katedry, kiedy sala była już niemal pusta.

Spojrzała tymi niesamowitymi oczami, oprawionymi smolistymi, gęstymi rzęsami i cienkimi, czarnymi brwiami, i nieśmiało podała mi „Drzewo życia”. Prawie zapomniałem, że napisałem tę książkę.

– Może mi pan doktor to podpisać?

– Skąd pani to, na litość boską, wzięła? Z targu staroci?

– Miałam od początku – wyjaśniła. – Kupiłam, kiedy wyszła. Podobała mi się, ale miałam nadzieję, że będzie więcej dokładnych opisów rytuałów. Skoro już pana spotkałam…

– Pani u nas studiuje? Nigdy nie widziałem pani na wykładzie.

– W ogóle nie studiuję. Za stara już jestem. Przyszłam, bo wykład mnie interesował. Chyba wolno, prawda? Na tym, zdaje się, polega idea uniwersytetu?

Wzruszyłem ramionami.

– Pewnie, że wolno. Dla kogo mam podpisać?

– Dla mnie. Dla Patrycji.

Dziwne imię. Podpisałem jej książkę i wtedy ktoś wyłączył oświetlenie auli. Zapadł pochmurny mrok i wydało mi się, że jej oczy płoną fosforyczną zielenią niczym u kota.

– Zgasili światło – skonstatowała. – A chciałam pana jeszcze o coś zapytać. Chyba nie możemy rozmawiać po ciemku, jeszcze ktoś sobie coś pomyśli. Może wypiłby pan ze mną kawę? Naprawdę podobała mi się pańska książka. Oczywiście, jeżeli nie ma pan czasu, to…

25
{"b":"100629","o":1}