Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nie zostało nic.

Ani skrawka czarnego habitu, jakby mnisi sami zamienili się w gawrony. Ptaki obsiadły znowu gałęzie i zapadła cisza.

Zupełna cisza.

Usiadłem i jęknąłem z bólu. Siedziałem tak, usiłując się opierać najmniej poprutymi i poharatanymi częściami ciała.

A mówili mi – uważaj na ciernie.

Usłyszałem stukot silnika. Znajomy łomot boksera BMW Sahara R-35. Marlenę.

Moja Marlenę.

Motocykl wtoczył się na polanę, siedziała na nim naga, obca dziewczyna. Siedziała absurdalnie, bokiem, jak w damskim siodle, i nie dotykała pedałów ani podpórek, nawet o kierownicę opierała się jakoś nonszalancko, w sposób, w jaki absolutnie nie dałoby się prowadzić.

– Będziesz tu tak leżał? – zapytała niskim, zmysłowo nosowym głosem.

Dziewczyna była naga, ale też i jakby nieco przezroczysta. Wyraźnie widziałem przez jej ciało drzewa, zarys motocykla i ziemianki z tyłu. Miała podobnie drobną trójkątną twarz jak Patrycja, jeszcze bardziej drapieżny, wypukły nos i grzywę kudłów wokół głowy, które nie były smoliście czarne, ale wyglądały jak rozżarzone miedziane druty. Miała też równie długie, zgrabne nogi, duże piersi i włosy łonowe wystrzyżone w wąski, pionowy paseczek.

– Wsiadasz czy będziesz się tak gapił? – zapytała. – Jestem Melania. Patrycja nie mogła przyjechać.

Poczułem, że moje gardło pokryło się rdzą.

– Zabiłem ją – wychrypiałem. – Strzeliłem do niej. Sprzedała mnie Żałobnikom. Była bardzo stara. I bardzo zła.

– Bzdury – powiedziała Melania. – Pierdoły. Majaki. To nie ona, głupku. Uratowałeś jej życie. Nie mogła przyjechać, bo jeszcze nie doszła do siebie. Poza tym, nie umie. Ja właściwie też nie. Nigdy czegoś takiego nie robiłam. Skakała mi po głowie jak głupia. Wsiadaj, psychopompie.

Robiłem się sławny. Niedobrze. Wsiadłem, właściwie wtoczyłem się do kosza. Ledwo żyłem, ale musiałem to wiedzieć.

– To, co widziałeś, to był autoegzorcyzm. Usiłowała wypędzić byt, który ją nawiedził. Chwalebnie i samodzielnie, ale głupio. Sama usiłowała się egzorcyzmować, masz pojęcie? Mało jej to nie zabiło. Gdybyś po mnie nie zadzwonił, to już byłoby po niej. To, co zabiłeś, to właśnie był stwór, którego wypędziła. Stara, kilkusetletnia wiedźma. Potwór. Nie wszystkie jesteśmy takie fajne. To też uratowało tę głupią małą. Przerwałeś więź. Nie wiem nawet jak.

– Patrycja żyje?

– Żyłam kiedyś z wilkołakiem, który był bystrzejszy od ciebie.

– Jak mnie znalazłaś?

– Twój motocykl cię znalazł. Ja nie umiem na tym jeździć. Zresztą jechałam za takim białym sokołem.

– Te kruki to też twoja robota?

– To były kruki? Nie wiedziałam, co wyjdzie. Spaliłam trochę ziół, narysowałam kilka znaczków, zapaliłam świece, takie tam wiedźmie pierdoły. Nie przypuszczałam, że wyjdą kruki.

– Jestem słaby. Nie poprowadzę. Ledwo żyję.

– Jeszcze przez chwilę sobie poradzę, ale nie powiem, żeby mi się tu podobało. Nienawidzę podróży poza ciałem. Będę jutro chora. Jesteś mi winien duże piwo, psychopompie.

Jest akcja serca! Stabilny! Jest odczyt EEG! Ciśnienie rośnie… Dobra, mamy go!

EPILOG

Pierwsze, co zrobiłem po wyjściu ze szpitala, to poszedłem na kawę i z rozkoszą skręciłem papierosa. Pewne rzeczy się nie zmieniają. Siedziałem w kawiarnianym ogródku, w pełnym słońcu, i cieszyłem się odzyskanym życiem. Dookoła mnie żywi ludzie spacerowali po chodnikach, kobiety błyskały toczonymi, gładkimi udami spod krótkich spódniczek, świeciło słońce i śpiewały ptaki. Kwitły kwiaty, a przede mną stała maleńka filiżaneczka dobrej kawy z ekspresu ciśnieniowego i lampka koniaku.

Koniak dobrze robi na serce. Miałem przed sobą jeszcze dwa tygodnie zwolnienia. Szef zakładu omal nie oszalał ze szczęścia, kiedy dowiedział się, że miałem wypadek. W pewnym sensie. Najpierw zaginąłem i nie wiedział, czy ma szukać zastępstwa, czy mnie zwolnić i przyjąć kogo innego, czy też co. Biedaczek. Nienawidzi takich sytuacji. Facet leżący w szpitalu po tajemniczej zapaści to jest konkretna procedura.

Cudownie było nie mieć na sobie piżamy.

Pociągnąłem łyk espresso. Robiłem plany. Kaczka po pekińsku? Wypieczona, zawinięta w ryżowy placek, z brunatnym sosem „hoisin” i siekanym porem? A może barani kebab? Ciężki od harissy, z czerwoną cebulą i gęstym sosem czosnkowym? A może bawarska golonka – z rumianą chrupiącą skórką, kryjącą różowe, peklowane mięso, spoczywająca na warstwie smażonej kapusty? Do tego puree z grochu i wielkie, zimne piwo Piast. Wszystko, co nie przypomina pastewnych, sinych ziemniaków, rozgotowanej marchwi i uprażonego w wodzie łykowatego kurczaka. A może kurczę „tabaka”? Z sosem z ostrej papryki i…

– Przepraszam, podpisze mi pan tę książkę? – Uniosłem wzrok i spojrzałem w granatowofiołkowe oczy, pod chmurą włosów jak plama tuszu przerażonej kałamarnicy.

– Już zapomniałem, że ją napisałem – odparłem uprzejmie. – Proszę siadać. Podpiszę pani. Napije się pani czegoś?

– Poproszę duże piwo.

– Chyba już kiedyś pani ją podpisałem – zauważyłem, otwierając „Drzewo życia”.

– To nic. Proszę to zrobić jeszcze raz. Wtedy niezupełnie byłam sobą. Nie całkiem panowałam nad odruchami. Przykro mi.

– Przykre wspomnienia?

– Przeciwnie – rzuciła, przygryzając wargę. – Ale nie wszystko dobrze pamiętam. Wtedy czułam się tak, jakby ktoś mną sterował. Teraz chcę sama decydować o tym, co robię. Nie jest powiedziane, że gdyby nie tamto, to zachowywałabym się inaczej. Ale chodzi właśnie o to, że nie wiem. Dlatego chcę to zrobić jeszcze raz, ale już bez żadnych wymówek.

– Co pani chce zrobić, Patrycjo? – zapytałem.

– Chcę na przykład zjeść z panem kolację. Jeżeli pan też chce. Chcę napić się śliwowicy. I nie wiem, co jeszcze. To się okaże. Ale jeżeli pan nie chce, zrozumiem. Wtedy proszę napisać tylko Żegnaj, Patrycjo. Nic pan nie musi mówić.

Wyjąłem pióro z kieszeni i zastanowiłem się przez moment.

Wiedźma. Czy to dobry pomysł?

Żegnaj, Patrycjo?

Powiał wiatr, wzbijając uliczny kurz, dmuchnął w popielniczkę i posypał otwartą kartkę popiołem.

Zdmuchnąłem go.

I napisałem dedykację.

54
{"b":"100629","o":1}