Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Pochylił kamienną głowę i siedział tak przez chwilę, a ja patrzyłem na niego, osłupiały. Sięgnąłem do kieszeni ortalionowej kurtki i znalazłem Ka fajranta. Zapaliłem. W świecie Pomiędzy smakował tak samo jak w realnym.

Starzec siedział z pochyloną głową i wydawał z siebie dziwne, zgrzytliwe dźwięki. Śmiał się? Zadrwił sobie ze mnie. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że kamienny mnich usiłuje płakać.

– Myślałem, że spotkam tu Teofaniusza. – powiedział stłumionym głosem. – Jednak on odszedł. Napisał w księdze, co zrobić, by nie trafić do czyśćca, ale go nie posłuchałem. Zabiła mnie pycha. Chciałem tu wejść tak, jak wchodziłem za życia. Ale po śmierci jest inaczej. Jestem uwięziony. Skazany. Dotarło do mnie, czym jest wieczność. Błagam, uwolnij mnie.

– Najpierw pozwól mi przeprowadzić partyzantów – zażądałem.

– Przecież ich zabiliśmy.

– W czyśćcu? Albo raczej w świecie Pomiędzy? Wolne żarty. Może kilku przeszło, ale reszta zaraz się pozbiera. Poharatani, rozpieprzeni, ale będą się zbierać. Chcę ich przeprowadzić. Zapłacili mi i jestem im to winien.

– No to co, że ci zapłacili? Przeprowadź mnie! Też ci zapłacę.

– Jeszcze nie zapłaciłeś. Najpierw oni.

– Przecież już dostałeś swoje, złodzieju dusz.

– Ta wiedza już ci się na wiele nie przyda, starcze, jednak zapamiętaj sobie, że najemnicy miewają więcej honoru niż ideowi fanatycy. I tak zresztą nie zrozumiesz. Chcesz, żebym ci pomógł? To współpracuj. Kazałeś mnie pogrzebać żywcem, sukinsynu!

Zwiesił głowę i milczał przez chwilę. Kapitulacja to trudna rzecz.

– Zgoda.

– Idź na górę i powiedz swoim kolegom w szlafrokach, jaka jest sytuacja. Ja tu czekam.

Partyzanci wchodzili pojedynczo, czasem po dwóch, wspierając się jeden o drugiego, wyglądali jakby zeżarł ich i wysrał tygrys.

– Świnek carskich złotych pięć, pod gruszą na polu…

– Ja nic nie mam, panie poruczniku. Zupełnie nic.

– To nic, chłopcze. Rotmistrz już za was zapłacił. Długo to trwało.

– Przeprowadzisz mnie teraz, przewoźniku?

– Obol, starcze. Musisz zostawić za sobą tamten świat.

– Moi bracia wystawili mi na grobie Cierniowy Krzyż. Znak naszej wiary. Nie należy do katolików. Jest nasz. Zabierz go. Pod warstwą żelaza jest ze złota. To grób Prezbitra. Złoto wewnątrz. W duszy. To symbolizuje. Weź go. Jest twój.

– Nie jestem cholerną hieną cmentarną. Nie będę okradał twojego pieprzonego grobu, choćbyś miał w nim koh-i-noora. Kombinuj lepiej.

– Wszystko, co miałem, należało do zakonu…

– Którego tym razem? Kombinuj.

Zwiesił głowę. Postanowiłem mu pomóc. Może i miałem lepszą pozycję przetargową, ale każdy blef się gdzieś kończy, a mnich był silniejszy.

– Chcę księgę.

Uniósł spękaną, granitową twarz.

– Przecież mówiłeś, że nie wiesz, gdzie jest!

– Bo nie wiem. Ale znajdę. Człowiek ukrył, człowiek znajdzie. Chcę księgę. Jeżeli nie będziesz szczery, to nie przejdziesz. Musisz uznać, że jest moja. Chcę ją mieć.

– Ale bez niej… zakon…

– Będzie niczym. I dobrze. Nie chcę was tutaj. To jest łacha rozbitków. Niepotrzebne mi tu jeszcze amatorskie diabły, które będą to zmieniać w piekło. Zostaw boskie wyroki Bogu, dziadu jeden! Taka jest moja cena. Oddajesz księgę i rozkazujesz panom w strojach skrzatów, żeby zostawili mnie w spokoju i spadali. Mają zapomnieć o księdze i zjeżdżać z mojego kraju. Ewentualnie każ mnie wykończyć, zrób mi z dupy kosmodrom i siedź sobie tutaj. I baw się dobrze. Będziesz miał kupę czasu dla siebie. Cały popiół i kurz, wszystko twoje.

Siedzieliśmy w półmroku, milcząc. Bardzo długo.

– Zakon sięga początkami trzeciego wieku po Chrystusie – powiedział. – Czerpie z wiedzy starszej niż wasz Kościół. Zastanów się, co chcesz zniszczyć.

– Obol.

– Zgoda. Księga jest twoja.

– Idź i powiedz kolegom.

Wyszedł z ziemianki. Zostałem w środku i czekałem, walcząc z nieśmiałym uczuciem nadziei.

Zgasiłem fajranta w puszce po tuszonce, wstałem i przeprowadziłem go. Nie miałem ochoty go dotykać, ale tak było trzeba. Po to, żeby to wszystko się skończyło.

– Idź do światła – powiedziałem, tym razem bez większego przekonania.

Wyszedłem na zewnątrz, prosto w mgłę. I w chóralne, ogłuszające krakanie setek gawronów, które obsiadły wszystkie drzewa.

I prosto na czterech Żałobników stojących przed wejściem. Przechodzę. Dostaliście, coście chcieli, idźcie do swoich ciał leżących w czyściutkich łóżeczkach w pokojach hotelowych.

– Stój, złodzieju dusz! – usłyszałem w okropnym, kanciastym angielskim, z wyraźnym francuskim albo może belgijskim akcentem.

Niedobrze.

– Odejdźcie! Słyszeliście wolę Jana Prezbitra! Myliliście się. Teraz odejdźcie.

– To on odszedł. Teraz ja jestem Janem Prezbitrem. – Z tym fatalnym akcentem i toporną gramatyką brzmiało to jak deklaracja afrykańskiego pułkownika. „Now I am the president”. – Jesteś samozwańcem. Złodziejem dusz. Kto dał ci prawo uwalniać czyśćcowe dusze! Służysz mamonie! Służysz diabłu! Patrz!

Rozstąpili się, ukazując wielki krzyż leżący na ziemi, najdłuższym ramieniem sięgający głębokiego dołu pośrodku polanki. Krzyż, cały pokryty kolcami.

– Uno peccato, unus spinus.

Jeden grzech, jeden cierń.

Za plecami miałem ślepą i pustą ziemiankę. Po bokach i przed sobą Żałobników. Byli tylko ludźmi. Widziałem, jak krwawili, neonową juchą, tak samo jak ja. Dwóch zabiłem. Ale byli bardzo silni. No i było ich czterech, a ja jeden. I nie miałem już mojej broni.

Tylko Ka śmiesznego tandetnego miotacza gazu pieprzowego, który ukradłem biednemu cieciowi w szpitalu. Małą blaszaną puszkę ze sprężonym, stężonym sokiem papryczki chilli.

We wprawnych rękach to śmiertelna broń.

Skoczyli na mnie we dwóch, z obu stron równocześnie. Kopnąłem pierwszego w kolano i zdołałem uwolnić jedną rękę, ale drugi wyszarpnął mnie z głębokiego wejścia do ziemianki jak kocię.

Wydobyłem żałosny spray i nacisnąłem główkę. Długi na dwa metry jęzor huczącego ognia strzelił prosto w twarz Żałobnika, zamienił w palenisko wnętrze kaptura. Patrzyłem w osłupieniu, jak zmieniony w człekokształtny płomień miota się, skowycząc i wrzeszcząc po ziemi.

To nie jest bójka pod dyskoteką. A to nie jest aerozol z łzawiącym płynem. To Ka broni. Może wyglądać jak nóż, jak strzelba albo pokryta znakami kość.

Albo jak miotacz gazu pieprzowego.

Głupku!

Drugi z napastników oberwał w ramię i połę habitu. Patrzyłem, jak biegnie między drzewa i tarza się w panice, hucząc płomieniami, a wtedy jeden z pozostałych zwinął się, łopocąc materiałem niczym bąk, i pięknym kopnięciem wytrącił mi pojemnik z dłoni. Miotacz poleciał gdzieś między drzewa, a ja zostałem zdany na pięści i nogi, na czoło i łokcie.

I w końcu powlekli mnie, wyjącego, wyrywającego się, kłapiącego zębami i ciskającego na wszystkie strony głową, ku leżącemu na ziemi Cierniowemu Krzyżowi.

Kolce weszły we mnie jak żywe. Zapamiętałem tylko wybuch czerwieni i purpury oraz własny przeraźliwy wrzask, podobny do skowytu wilka i pisku sokoła.

A potem krótki błysk. Niczym uderzenie pioruna.

Puścić! Wolny! Ładuję! Cztery, trzy, dwa, odpalam! Brak akcji serca! Jeszcze raz! Ładuję! Adrenalina! Szybciej! Gdzie ten tlen! Cztery, trzy, dwa…

Jeden grzech, jeden cierń.

Nie zdążyli mnie postawić.

Kruki poderwały się, kiedy jeszcze leżałem na ziemi, a kolce nie przeszły jeszcze na wylot. Poczułem, że puszczają mnie, przestają nadziewać na ciernie, a sami zamieniają się we wrzeszczące, kraczące i miotające się kłębowiska ptaków.

Stoczyłem się z krzyża i leżałem bezsilnie, brocząc na wszystkie strony świecącą krwią.

Żałobnicy niemal znikli pod wirującymi tornadami piór, dziobów i szponów. Wszystko było ruchem. Wszystko tonęło w ogłuszającym krakaniu i krzyku. Miotające się po polanie kłębowiska wściekłych ptaków, które nagle poderwały się z łopotem czarnych skrzydeł i rozpierzchły.

53
{"b":"100629","o":1}