Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wydobył butelkę i dwa kieliszki, cmoknął korkiem. Pokręciłem głową. I odwróciłem swój kieliszek do góry dnem.

– Nie trzeba – powiedziałem. – Ja żyję. Zresztą to jakieś nieetyczne.

– Tylko łajdaków – wyjaśnił. – Pijemy tylko szuje, łajdaków i świnie, zapewniam pana. Bardzo tego pilnuję.

– Tym bardziej. Miałbym poczuć życie szui?

– To pouczające – zapewnił. – Poprawia morale i usztywnia kręgosłup. Na pewno nie?

– Na pewno.

Streściłem mu, czym się zajmuję.

– Jak to może nas pan przeprowadzić? – zapytał, unosząc brwi. – Z piekła?

– To nie piekło. To coś pomiędzy – wyjaśniłem. – Miejsce w pół drogi. Powinniście pójść dalej, tam, gdzie jest ludziom przeznaczone. To jest świat upiorów. Dość już tu tkwicie.

– Pan mówi o zbawieniu?

– Tylko o wyzwoleniu. Zbawienie to nie moja działka. Nie udaję Boga, panie rotmistrzu, jestem tylko przewoźnikiem. Nie wiem, co dalej. Chyba trzeba mieć ufność. Ile można tkwić na stacji przesiadkowej? Ale ja tylko przeprowadzam. Taki samorodny talent.

– A jaki jest haczyk?

– Obol – wyjaśniłem. – Trzeba zostawić tamten świat za sobą, symbolizuje to obol. Coś, co zostało tam, i ma wartość. Najlepiej pieniądz. Może być nawet grosz, wie znajdował się tam. W świecie żywych. Bez tego po prostu się nie udaje.

Założył czapkę.

– Pogadam z ludźmi. Niech pan tu czeka. Musimy się naradzić. To nie jest prosta decyzja.

Wyszedł, a ja zostałem sam. I patrzyłem na chybotliwy płomyk lampki naftowej. Co się z nim dzieje, kiedy jaśnie? Zapala się w innym świecie?

Drzwi skrzypnęły po długim czasie.

Piorun wsadził głowę do środka.

– Będą wchodzili pojedynczo. To ci, którzy pamiętają i zdołali coś schować. Dla tych, co nic nie mają, a są zdecydowani, niech pan przyjmie moją kasę oddziału. Powinna być w lesie, koło Chlewisk… Pokażę gdzie.

Siedziałem za stołem i odwiedzały mnie kolejne postaci. Czasem dziwne, czasem groteskowe, a czasem tragiczne. Wszyscy byli jednak jak połamane, stare marionetki. Mieli w sobie coś z wielokrotnie naprawianych zabawek. Czułem, że pieką mnie oczy.

– To na ziemi dziadusia, co miała być moja. Jak droga idzie wedle takiego lasku, po grobli, to pod dębem, panie, na trzy łokcie w ziemi zakopane, panie. Złoto we garnku. Niedużo, ale com miał, to daję. Pan porucznik da mapę, to ja pokażę gdzie. Pan rotmistrz wszystko mnie wyuczyli.

– Chatę miałem, ale mi Ruskie spalili, jak powiesili pana dziedzica. Ale tam droga idzie do takiej kapliczki i jak o południu w dzień Matki Boskiej Zielnej cień padnie, to tam trzeba kopać. Tam, panie, trzy talary w srebrze, schowane.

– Nie mam pojęcia, co ocalało. Ale wiem, że zawsze na czarną godzinę było trochę pieniędzy schowane w skrytce pod progiem. Trzeba unieść środkową cegłę i przesunąć. Powinna tam być kaseta żelazna.

– A, panie poruczniku… Na tamtym świecie jak będzie? Spotkam rodziców? Boję się.

– Nie wiem, synku. Pewnie spotkasz. Ale gorzej niż tu nie będzie na pewno.

Nie wiem, ile to trwało, ale w każdym razie zanim opadłem z sił, rozległy się strzały. Krzyk i wściekła kanonada, a potem wybuchy granatów.

Piorun wpadł tylko na chwilę, chwytając wielki, blaszany sturmgewehr oparty o ścianę.

– Proszę tu siedzieć i nie wychylać się! Zatrzymamy ich!

– Panie rotmistrzu! Przeprowadzę pana!

Pokręcił głową.

– I co, mam tu ludzi zostawić? Co pan! Zresztą ja i tak zostaję.

– Po co, na miłość boską? Pańskie miejsce jest po tamtej stronie.

– Moje miejsce jest tutaj. Dopóki to przypomina piekło, nie ustąpię. Ja już chyba nie umiem inaczej.

Wypadł na zewnątrz, w ogłuszający jazgot wystrzałów, wybuchy i wrzask.

Nie wytrzymałem długo. Najgorsze, co może być w takiej sytuacji, to siedzieć jak szczur w norze i czekać na wyrok.

Strzelanina brzmiała jakoś rozpaczliwie. Najpierw we wściekłym staccato, potem rzadziej, a w końcu słychać było tylko pojedyncze wystrzały.

Coraz rzadsze.

Rozejrzałem się po ziemiance w poszukiwaniu jakiejś broni i w końcu znalazłem. Niemiecki pistolet maszynowy, MP-40 niesłusznie nazywany schmeisserem. Widziałem takie dotąd tylko na filmach. Chwyciłem go, dziwiąc się, że jest taki długi i nieporęczny, odciągnąłem suwadło, po czym obejrzałem go, szukając jakiegoś bezpiecznika.

Odchyliłem ostrożnie lufą zbite z desek drzwi i wyjrzałem.

Obóz pokrywały ciała. Unosiła się wśród nich mgła i kłęby dymu. Ciała leżały wszędzie, nieruchome i powykręcane, coraz gęściej im bliżej ziemianki, a przy progu leżał dosłownie wał trupów. Na schodach znalazłem tylko zgięty jak rogal sturmgewehr i czapkę z okutym daszkiem, z orzełkiem.

Na środku placu stali Żałobnicy. Ten wielki z przodu, jak zwykle zatopiony w czerni kaptura, z dłońmi skrytymi w rękawach. Za nim czterech pozostałych, z pochodniami w rękach.

Uniosłem peem i drżącym palcem namacałem spust. Dopadli mnie jednak. Teraz się już nie wywinę.

Mnich śmignął ku mnie rozmazanym, gwałtownym ruchem, zanim zdążyłem mrugnąć i oparł się piersią o koniec lufy.

Nacisnąłem spust, ale zanim wygięty kawałek stali wykonał pełen ruch, rozległ się trzask. Wylot lufy pokrył się plamami rdzy, które popełzły w moją stronę, oblazły komorę zamkową i magazynek niczym liszaj, plamy zmieniły się we wżery, potem dziury, broń rozpadła się na delikatne płatki rdzy i rozsypała, stając się tym, czym była naprawdę. Garścią tlenku żelaza i rudym pyłem na moich dłoniach. Przeszłością. Starym śladem na ziemi.

Koniec.

Koniec ze mną.

Zabrał Ka broni, a teraz zabierze moje.

Odwrócił się do swoich, powiedział coś szybko i niezbyt zrozumiale. W jakimś starym języku, z którego zrozumiałem tylko „sam”, „mówić” i „czas”. Nie zorientowałem się nawet, czy to był arabski, aramejski, starogrecki, czy jakiś łaciński żargon. Wiedziałem tylko, że rozpoznaję część dźwięków.

Żałobnik pchnął mnie lekko i wszedł za mną do ziemianki, zamykając drzwi.

Usiadłem. Było tu tak ciasno, że prawie nie dało się stać. Mnich wypełniał sobą wejście, korkując je niczym czarny głaz. Zrobiło mi się duszno, jak wtedy w worku na zwłoki.

Wcisnął się za stół i zrzucił kaptur. Wciągnąłem gwałtownie powietrze.

Wyglądał jak posąg wymurowany z małych kostek pokrytego spękaniami starego granitu. Jak żywa, bardzo stara i zerodowana skała.

– Teofaniusz… – szepnąłem.

– Więc słyszałeś o Teofaniuszu – powiedział zgrzytliwym głosem, niczym echo z dna jaskini. – Nie. Nie jestem nim. Jestem ojciec Jan. Udawałem katolickiego mnicha, ale naprawdę moim bractwem jest zakon Cierni. Jestem jego Wielkim Prezbitrem. Od wielu lat. To znaczy byłem, nim umarłem. Zrobiłem wszystko, jak nauczał Teofaniusz, i zostałem tutaj. Tu, w czyśćcu! Po to, żeby go strzec. Tak chciałem zrobić i tak zrobiłem. Ale… powiedz mi, fałszywy zbawicielu, samozwańcze, złodzieju dusz, co się ze mną stało?! W co się przemieniam?!

Wyciągnął do mnie spękaną granitową dłoń. Stawał się tym, czym się czuł i czym był w gruncie rzeczy. Ot, i cała sprawa.

– Nie wiem, gdzie jest księga – powiedziałem. – Całe to polowanie nie ma sensu. Dopiero niedawno domyśliłem się, o jaką księgę wam chodzi. Michał ją znalazł, zapewne. Ale nie wiem, co z nią zrobił. Pewnie oddał swojemu przeorowi. Był służbistą.

– Nieważne! – krzyknął, z wyraźnym tonem histerii w głosie. – Nie oddał przeorowi. Nieważne. Powiedz mi, co się ze mną dzieje? Staję się demonem? Jestem Prezbitrem! Jestem strażnikiem czyśćca! Nie potępieńcem! Należę do oświeconych. Przeżyłem moją gnozę i wszystko na nic. Wszedłem tu sam! Sam z siebie! Nie tak miało być!

– Witamy w świecie Pomiędzy – rzuciłem kąśliwie.

– Jesteś diabłem? Uwięziłeś mnie?

– Jestem przewoźnikiem. I dobrze o tym wiesz.

– Szykowałem się do tego przez całe życie – powiedział starczo skrzypiącym, granitowym głosem. Nagle uszła z niego cała buta. – Miałem zrobić to, czego nie osiągnął przede mną żaden Prezbiter Bractwa Cierni. Przejść do czyśćca po śmierci i podjąć służbę tutaj. I osiągnąłem to. Ale jestem wciąż zmęczonym starcem. Starcem, który kamienieje. Wszystko, czego dotknę, rozpada się w popiół. Jestem tu sam. Sam, wśród ciemności, popiołu i kurzu. Najpierw dowiedziałem się o tobie, złodzieju dusz, i wiedziałem, że byłeś przyjacielem tego klechy, który ukradł księgę. Nie chcę cię już zniszczyć. Chciałem cię tu uwięzić i dać ci to, na co zasługuje ten, kto dla mamony odwraca wyroki Najwyższego. Chciałem dać ci cierniowy krzyż. Ten sam, który wysłałem ci we śnie. Ale kamienieję. I jestem uwięziony w kamieniu. W odrażającym, materialnym świecie. To miał być świat ducha, a wciąż jest kloaką materii. Wciąż jest dziełem kalekiego Demiurga. Dlatego przychodzę do ciebie, złodzieju dusz i proszę. Nie – błagam, uwolnij mnie stąd! Uwolnij mnie od kamienia. Uwolnij mnie z tego piekła. Błagam! Ja, Prezbiter Bractwa Cierni, błagam cię, przewoźniku. Uwolnij mnie. Uwolnij moją iskrę i pozwól jej wrócić do Ducha.

52
{"b":"100629","o":1}