Cokolwiek tu się działo, było potężne. Wiszące z półek wahadełka i jakieś dyndające ozdoby podobne do dzwonków wiatrowych kiwały się lekko i podzwaniały, spomiędzy bibelotów i naczyń dobiegało potrzaskiwanie, podobne do odgłosu wyładowań. Powietrze było suche i naelektryzowane, moje włosy jeżyły się, jakbym stał przy olbrzymim ekranie.
Pulsujący sygnał dobiegający z odłożonej na bok słuchawki staroświeckiego aparatu działał mi na nerwy. Może odłożyła ją, bo bała się, że nagły dzwonek wyrwie ją z transu? A może usiłowała się do mnie dodzwonić, zanim to się stało?
Odłożyłem słuchawkę z powrotem na widełki.
Kogoś jednak należało zawiadomić. Kogoś, kto wiedział, co tu się dzieje i jak można pomóc. Na pewno nie ciotki, więc kto? „Moja kuzynka Anastazja – wariatka i nimfomanka”. Lepiej nie. „Melania. Też buntowniczka, niezły numer”. Zadzwonimy do Melanii-buntowniczki.
Telefon stał w przedpokoju, na dziwacznej, secesyjnej etażerce. Przeszukałem szufladę w nadziei na notes, ale znalazłem tylko pliki wymieszanych rachunków, gwóźdź i kawałek konopnego powroza powiązany w jakieś skomplikowane węzły i ozdobiony kolorowymi nitkami. Rany boskie.
Wszedłem na wysoką antresolę, gdzie znajdowało się ogromne łóżko kute z żelaznych prętów i, wdychając korzenno-morski zapach Patrycji, przeszukałem nocną szafkę. Chusteczki, drobne szpargały, pudełko prezerwatyw, jakieś tuby, latarka. Skurczona i twarda wyschnięta cytryna ponabijana gwoździami. Dobra, o nic przecież nie pytam. Notesu jednak nie było.
Należało się uspokoić i myśleć logicznie.
Poszedłem do przedpokoju i znalazłem jej torebkę, podobną do lekarskiego kuferka, stojącą na szafce. Telefon znajdował się w środku, klawiatura była zablokowana i wyłączono dzwonek, ale aparat działał, Bogu dzięki, i nie wymagał PIN-kodu.
Aparat był dziwaczny, nigdy nie miałem takiego w rękach, więc odblokowanie klawiatury zabrało mi dobrą minutę. Kolejne pięć znalezienie menu i zapisów książki telefonicznej. A potem znalazłem „Melatonina” i to było najbardziej podobne do „Melania”.
Zaryzykowałem, spoglądając niepewnie na ścienny zegar. Było dwadzieścia po drugiej. Jeżeli okaże się, że dzwonię do apteki, po prostu się rozłączę.
Melania miała miły, nosowy głos, obecnie oblepiony snem i nieprzytomny.
– Co jest, laska? – zapytała niechętnie. – Bezsenność? Nie masz zegarka?
– Czy to Melania?
– Kto mówi?! – Tym razem głos miała ostry, przerażony i zupełnie trzeźwy.
– Jestem przyjacielem Patrycji. Zadzwoniła do mnie po pomoc. Jestem u niej w domu. Jest nieprzytomna.
– Jak to nieprzytomna?!
– To znaczy bez przytomności – wyjaśniłem. – Rozkrzyżowana na podłodze, na jakichś symbolach, wszędzie płoną świece, ma wywrócone oczy i toczy pianę. Czy ona jest epileptyczką?
– Dzwonił pan na pogotowie?! – krzyknęła Melania.
– Nie. Najpierw zadzwoniłem do pani.
– Błagam, niech pan nie dzwoni. Ona nie jest epileptyczką… To znaczy jest… To jest taki atak, ale oni jej tylko zaszkodzą. Dotykał ją pan?!
– Nie…
– Proszę jej nie dotykać! Nigdzie nie przenosić i błagam, niech pan nigdzie nie dzwoni! Jezu! Niech pan jej nie próbuje budzić, bo ją pan zabije!
– Melanio, ona się unosi nad ziemią.
– Co?! Błagam, niech pan nic nie robi! Zaraz przyjadę! Boże, ja mieszkam w Warszawie… Będę za dwie godziny! Już jadę. Niech pan nic nie robi, proszę!
Rozłączyła się.
Będzie za dwie godziny. Prawie trzysta kilometrów w dwie godziny. Helikopterem czy jednak na miotle?
Usiadłem i patrzyłem, jak dziewczyna unosi się pośrodku pokrytej symbolami podłogi, pokryta rysunkami dziwacznych znaków, z rozrzuconymi szeroko nogami, z kruczymi włosami pływającymi wokół głowy jak plama tuszu wpuszczona do wody.
Dwie godziny. Miałem czekać dwie godziny?
Wyjąłem własny telefon i sprawdziłem nagranie poczty głosowej, wiedząc, co tam usłyszę, ale i tak przebiegły mnie ciarki.
„Wiadomość, otrzymana dzisiaj, o godzinie pierwszej, minut dwadzieścia siedem”.
– Phoomóż… Błaghaaam… Tho jaaaaa… Przeraźliwy charkot, gdzieś z dna piekieł. Moje dłonie zrobiły się mokre.
„Wiadomość, otrzymana dzisiaj, o godzinie drugiej, minut dwanaście”. Przed chwilą.
– Phomóż… Błaghaaam… Mhhogilnoo… Poomóż…
Mogilno.
Wstałem i schowałem telefon. Zabrałem telefon Patrycji i wysłałem Melanii SMS-a. Melanii, mknącej ze średnią prędkością stu czterdziestu siedmiu kilometrów na godzinę:
KLUCZE SĄ W SZAFCE Z WĘŻEM PRZECIWPOŻAROWYM NA PÓŁPIĘTRZE
Do domu dotarłem w rekordowym czasie.
Opłukałem twarz chłodną wodą w łazience, skręciłem papierosa, ułożyłem moje talizmany rzędem na podłodze. Kordelas, obrzyn, garść zapyziałych gilz wybieranych pieczołowicie na różnych targach militariów. Hełm, płaszcz.
Wsunąłem kompakt do odtwarzacza i pozwoliłem rozbrzmieć bębnom, drumlom i brzękadłom.
Poczułem, jak rytm zaczyna mnie ciągnąć. Wsysać w siebie.
Zapaliłem miniaturowe ognisko w wielkim, żeliwnym woku, wrzuciłem w ogień kilka grudek żywicy, po czym prychnąłem weń spirytusem. A potem wziąłem butelkę mojej nalewki i zacząłem tańczyć. Czułem, jak moja świadomość zaczyna się opróżniać, jak staje się białosiną, wygładzoną wiatrem pustką, niczym lodowy firn gdzieś nad Jenisejem. Tętent bębna zaczął mnie nieść, czułem jego cwał.
Idę po ciebie.
Już nadchodzę.
Już…
ROZDZIAŁ 6
Byłem huraganem, a za mną kroczył ogień. Przynajmniej tak się czułem. To dobrze. Najczęściej przechodziłem do świata Pomiędzy zupełnie spokojnie, czując zrezygnowaną melancholię. Robiłem, co było do zrobienia, albo nie robiłem nic i wracałem do domu. Jednak kilka razy znalazłem się w Krainie Półsnu wściekły, dysząc zemstą i żądzą mordu, i wówczas pod moimi krokami pękały płyty chodnikowe. Po tamtej stronie wszystko zależy od tego, w jakim stanie jest twój duch, a nie mięśnie. Marlenę też to czuła, rwąc jak husarski koń. Do Mogilna.
Gdziekolwiek to jest.
Jechałem. Ciąłem ciemność, popiół i kurz osiadały siwo na moim ciężkim płaszczu po tankführerze i na baku motocykla.
To trochę taki stan, jak u wściekłego człowieka jadącego nocnym autobusem. Jeżeli jest zmęczony, zestresowany lub chory, zewsząd lezą do niego dziwolągi, obsiadają go, czepiają się, ciągną za rękaw. „Ty jesteś młody, to ja ci powiem”. Albo ściąga na siebie wzrok podróżującej tą samą linią ludożerki: „Co się, kurwa, gapisz? Nie podoba się coś? Wyjebać ci?”. Kiedy jednak jest wściekły, a w jego żyłach płynie benzyna i kwas siarkowy, może najwyżej pomarzyć o zaczepce. Pijaczki grzecznie wyglądają przez okno, ludożerka szemrze coś do siebie i patrzy pod nogi.
Tu jest podobnie.
Dlatego nic i nikt nie próbował mnie zatrzymywać po drodze do Mogilna. Mijałem dziwaczne, pełne karykaturalnych chałup wioski, mknąłem przez dzikie, smagane kłębami pyłu pola, przemykałem przez miasteczka. Miałem wrażenie, że tajemnicze, gorączkowe życie świata Pomiędzy zamiera, kiedy się zbliżam, że cichną szepty i niezwykłe szelesty, że cienie wlewają się w mrok, że zamykają się okiennice i gasną światła. Przejeżdżałem i wokół zapadała cisza.
Tej nocy sam byłem upiorem. Jeźdźcem Apokalipsy. Lepiej mnie nie zatrzymuj, kimkolwiek jesteś. Proszę. Dla twojego dobra.
Jadę do Mogilna, gdziekolwiek to jest.
Po tej stronie wiadomo, czego się spodziewać. Zawsze. Są znaki drogowe, drogowskazy, miejscowości mają swoje tabliczki z nazwami. Tutaj – niekoniecznie. Nie każdy z tych przedmiotów ma silne Ka, nie każdy ma znaczenie. Czasem po prostu tu nie istnieją.
Nie doczekałem się zielonej, miłej tabliczki z odblaskowymi białymi literami „Mogilno”. Tabliczka była biała, a czarne, gotyckie litery krzyczały gardłowo „Mógelnwald”.
Przybyłem.
Wieś spała pod ciężkimi, omszałymi dachami, nagromadzone przez wieki chłopskie upiory pochowały się w mroku. Ulicówka. Kopnięciem zredukowałem bieg i przetoczyłem się wzdłuż drogi. Chałupa za chałupą, niektóre spalone, jak zwęglone szkielety, z kominem sterczącym oskarżycielsko w niebo. Sklep, gierkowski gees – płaski, ohydny pawilon z betonu, bardzo stara karczma z szyldem wypisanym na pochyłej desce nad drzwiami. Ani śladu klasztoru.