Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Za wsią zawróciłem i potoczyłem się z powrotem, stukocząc silnikiem.

Nie pogrywajcie ze mną. Nie dziś.

Drzwi chałupy otworzyłem kopniakiem, wmaszerowałem w duszną, gęstą ciemność o zapachu starego siana, kapusty, kurzu i pluskiew. Pusto. Przeszedłem przez kuchnię, przyzwyczajając oczy do mroku. Stół, krzesła, kafelkowane cielsko kuchennego pieca, pod ścianą łóżko, z wielką plamą krwi na skłębionej pościeli. Dwuskrzydłowe drzwi do pokoju ustąpiły ze skrzypieniem.

A jeśli ta chałupa pochodzi z czasów, gdy nie było klasztoru?

Pośrodku pokoju zobaczyłem wisielca. Samobójca. Przewrócone krzesło, wisząca bezwładnie głowa, wytrzeszczone, nabiegłe krwią oczy, opuchnięty język wystający z granatowych ust.

Nie dzisiaj.

Jednym ruchem wydobyłem kordelas i ciachnąłem napięty postronek. Trup runął na podłogę jak wielki, pełen wody flak. A potem zaczął się niemrawo zbierać.

– Nein… Nein… – wybełkotał charkotliwie. Przydepnąłem mu klatkę piersiową i odciągnąłem kurki obrzyna. Nie pojmę nigdy logiki tego świata. Dlaczego martwy wisielec ma się bać strzelby?

– Nein! – wrzasnął. – Ich habe Kindern, Herr Offi-zier! Nicht schiessen!

– Gdzie jest klasztor? – wycedziłem. Skąd mam wiedzieć, jak po niemiecku jest klasztor. – Ein Kirch. Klo-ster? Wo ist?

– Ich verstehe nicht, Herr Offizier, Bitte… Bitte…

– Wo?!

Dałem spokój. Może gdybym go zastrzelił, zrobiłby się rozmowniejszy.

– Pod lasem… – zasyczało do mnie w kuchni, od strony skrwawionego łóżka. Zatrzymałem się.

W barłogu leżał noworodek, cały pokryty krwią i śluzem, niezbornie poruszając kończynami. Jego oczy świeciły oślepiająco brudną zielenią. I mówił do mnie po polsku.

– Klasztor jest pod lasem, drogą w prawo… – zachichotał upiornie, po czym wczołgał się w legowisko ze zbryzganych szmat.

– Dziękuję – powiedziałem i wróciłem do motocykla.

Otworzyłem jedną z sakw wiszących na tylnym kole i wydobyłem Busolę. Nie wiem, dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałem. Nie wiem, czym była w poprzednim życiu, ale jest stara. Przypomina trochę kompas, a trochę składane astrolabium. Po otwarciu pudełka ustawiłem oś i zobaczyłem, jak mosiężne obręcze obracają się w różnych płaszczyznach i tworzą kulę z ruchomych elementów. Strzałka zaczęła drżeć, potem wirować wokół tarczy, aż wskazała kierunek. Z reguły prowadziła mnie tam, gdzie coś się działo. Gdzie pojawiało się Ka zagubionego zmarłego albo dochodziło do jakichś anomalii. Ale nie umiałem jej zaufać.

Tym razem nie było wyboru. Musiałem ufać Busoli i wskazówkom małego upiora, który syczał do mnie po polsku z pościeli.

Znalazłem coś, co uznałem za klasztor. Wszystko z czerwonej cegły, zamknięte w wielki czworobok muru. Widać było dachy, niewielką wieżę dzwonnicy. Wewnątrz migotliwie lśnił ogień i słychać było krzyk Patrycji.

Zjechałem z drogi, skacząc na wybojach, i brnąc przez trawę, pojechałem wzdłuż muru. Zahamowałem, ocierając kierownicą o cegły, wskoczyłem na siodło, odbiłem się od niego, a potem przetoczyłem po szczycie ogrodzenia na drugą stronę. W jednej chwili i bez namysłu.

Spadłem na cmentarz. Pomiędzy groby, wśród krzyży, aniołów i krzaków cypryśnika. Ogień, wielki, huczący i bijący w niebo iskrami płonął pośrodku dziedzińca. Płonął kręgiem, a wewnątrz tego kręgu zobaczyłem słup z wijącą się sylwetką i usłyszałem krzyk. Zobaczyłem to, rwąc już jak rozpędzony nosorożec, przeskakując w biegu mogiły i wymachując obrzynem. Stos, trzeszczący ogłuszająco płomieniami wał, ułożono z suchych, siwych gałęzi najeżonych wielkimi kolcami. Cierniste krzewy płonęły jak paliwo rakietowe, ale były lekkie. Rozwaliłem kopniakiem to, co stało na drodze, poczułem, jak ostre ciernie prują mi nogę, jak snopy iskier lądują na twarzy, na brodzie, we włosach.

Wpadłem w krąg ognia i dopadłem pala, przy którym zwisała szczupła sylwetka, z twarzą skrytą w chmurze czarnych włosów, niczym plama atramentu przerażonej kałamarnicy. Iskry płonęły w nich i na białym, podartym gieźle, które miała na sobie, jak rubinowy pył.

Przeciąłem rzemienie oplatające jej nadgarstki, objęła mnie za szyję, kiedy nadal piłowałem postronki przyciskające ją do słupa i usłyszałem szept. Szept Patrycji.

– Przyjechałeś, przyjechałeś po mnie nareszcie…

Jej włosy pachnące dymem oplotły mnie niczym żywe stworzenia, kłębowisko cieniutkich węży. Owinęły się wokół mojej głowy, omotały szyję. Oparliśmy się czołami o siebie i nagle zobaczyłem jej twarz.

Straszną, obcą twarz staruchy, o płonących złotem oczach i poprzecznych źrenicach, jak koza albo ośmiornica. Zobaczyłem palisadę hakowatych, połamanych zębów i poczułem oddech niczym zgniłe powietrze podmokłej krypty.

– Co ci się stało?! – wybełkotałem, szarpiąc głową i usiłując uwolnić się z kłębowiska węży, ostrych jak stalowe druty, cienkich jak jedwabna nić.

– Zostawiłam u ciebie złoty pierścionek – powiedziała starucha głosem Patrycji. – Możesz go wziąć. To twój obol, Charonie.

– Nie! – wrzasnąłem, szamocząc się dziko i sięgając po kordelas. – Nie! Patrycjo!

– Tak łatwo było znaleźć tę głupią małą, otwierającą drzwi tak ufnie. Tak łatwo pożreć – zasyczała.

– Zrobiłam, co chciałeś! Znalazłam go dla ciebie! – krzyknęła nagle ogłuszająco gdzieś nade mną.

Szarpnąłem się i zobaczyłem ich. Stożkowate plamy, ciemniejsze od mroku. Zwieszone głowy, kaptury wypełnione mrokiem, dłonie schowane w rękawach. Stali w kręgu wokół stosu, trzymając pochodnie. Wszyscy, prócz jednego, który wydawał się największy.

– Zrobiłam, co chciałeś, Prezbitrze! – krzyknęła znowu wiedźma. – Dałam ci Przewoźnika! Uwolnij mnie, jak obiecałeś. Albo daj mi ciało czarownicy!

Jej włosy były niczym stalowe druty. Cienkie, ale mocne i nie chciały poddać się ostrzu.

– Nie uwolnisz się – wyszeptała. – Nigdy… się… aaa!… tak… och… nie zachowuję… Błagam… Rób mi tak jeszcze…!

Ale dziś byłem huraganem i ogień kroczył za mną. A nic nie daje takiej siły, jak wściekłość i rozpacz zdradzonego.

Przeciąłem sploty i uwolniłem się.

Odskoczyłem do tyłu, wciąż omotany żywymi włosami, wijącymi się wokół mojej głowy i szyi jak czarne żmije grubości jedwabnej nici. Oplatały mi twarz, cięły skórę, pchały się do ust i oczu. Zdarłem je z siebie i uniosłem obrzyn.

– Dałam ci Przewoźnika! – krzyknęła znowu, wskazując mnie starczą, węźlastą dłonią. – Bierz go i uwolnij mnie!

Runęła w moją stronę, a wtedy strzeliłem.

Kiedy trafiam coś, co wnika do tego świata gdzieś z dalszych rejonów, obrzyn może wessać jego siłę lub jego istotę i uwięzić w łusce. Tak to działa, i pozostaje emanacją mojej jaźni. Tak nauczył mnie Siergiej Cziornyj Wołk. Ten, kto udaje się do innego świata, nie może pozostawać nagi i bezbronny. Musi zabrać ze sobą drapieżną, groźną część umysłu, wydzieloną od siebie, żeby nie była podatna na lęk, przerażenie i zmęczenie. Może wyglądać jak fiński nóż, jak kość pokryta magicznymi znakami lub miecz. A może jak obrzyn.

Jednak tym razem nic takiego nie nastąpiło. Nie strzeliłem do demona.

Strzeliłem do Patrycji. Do wiedźmy, która rozkochała mnie w sobie i zdradziła.

Płomień, który buchnął z obu luf nie zmienił jej w obłok i nie wessał w gilzy. Strzał zatrzymał ją w skoku i zwalił na plecy.

Nigdy przedtem nie strzeliłem do Ka człowieka.

Patrzyłem, jak zbiera się niemrawo z ziemi, patrzyłem na dwie osmalone dziury w białym gieźle, na niewielkie otwory na jej piersi, z których niepewnie i powoli wypłynęła czarna, lśniąca rubinowym światłem krew.

Udało jej się podciągnąć na kolana i wstać. Uniosła pokrytą neonową czerwienią dłoń i pokazała Żałobnikowi.

– Sama się uwolniłam, Prezbitrze! Zapłaciłam tobie i zapłaciłam jemu! Zapłaciłam mój obol!

– Nie! – krzyknął mnich skrzypiącym, starczym głosem.

Otoczyła nas mgła i wiedźma rozłożyła nagle ręce, po czym znikła w słupie blasku, który smagnął niebo.

Opuściłem lufy.

Ogień z ciernistych gałęzi płonął z hukiem wokół mnie, a za kręgiem ognia stał pierścień Żałobników, nieruchomych, skrytych w kapturach, jak rzeźby z czarnego bazaltu.

34
{"b":"100629","o":1}