Cofnąłem lufy i odwróciłem broń ku ziemi, a potem ostrożnie spuściłem oba kurki.
Nie dzisiaj.
Usłyszałem przeciągłe brzęczenie, stalową wibrację gdzieś pod nogami. A w oddali pojawiły się dwa okrągłe światła i kity białej, podświetlonej pary. Jedna u góry i dwie na boki. Powietrze przeszył gwizd.
Wstałem z ławki i schowałem obrzyn do olstra.
Na betonowym chodniku u moich stóp leżał mały brązowy prostokąt. Podniosłem go. Kawałek, grubej tektury, wielkości ścianki pudełka od zapałek, pokryty napisami, z małą dziurką pośrodku. Bilet kolejowy. Taki, jaki pamiętałem z bardzo dawnych czasów. Kiedyś tak wyglądały. Kiedy byłem dzieckiem.
Widziałem już wyraźnie – pociąg nadjeżdżał.
ROZDZIAŁ 7
Kiedy przyjechał widmowy podciąg, po prostu wsiadłem, nie wiem dlaczego. A niby co miałbym zrobić innego? Przed chwilą nie było tu torów, od lat nie jeździły tędy żadne pociągi. A jednak jakiś przyjechał. No, to wsiadłem.
Lokomotywa była taka, jaką pamiętałem z dzieciństwa. Nieduża, bo przystosowana do wąskotorówek, z niewielką nadbudówką i obłym kominem. Żaden tam parowóz z westernów, z ogromnym kominem i zderzakiem w kształcie lemiesza przed sobą.
Minęła mnie i stanęła kawałek dalej, wypuszczając z sykiem kity pary, gęste jak rozpięte nad ziemią żagle. Pociągnąłem do siebie drzwi najbliższego wagonu i wszedłem po stalowych, ażurowych schodkach.
Nie było przedziałów Takie wagony nazywano „kowbojkami”. Zwrócone ku sobie drewniane ławki z poprzecznych, lakierowanych listew, z wypolerowanymi przez tysiące dłoni uchwytami na rogach. Wagon był prawie pusty.
Usiadłem na ławce przy oknie. Naprzeciw siedziała dziewczyna ze zwieszoną głową, jak odłożona na półkę marionetka. Dłonie leżały po obu stronach jej ciała, zwrócone bezwładnie wnętrzem do góry, włosy spływały w dół czarną kaskadą i zasłaniały opuszczoną twarz.
Na innych ławkach siedziało jeszcze kilka osób. Tam kobieta w chustce na głowie, tuląca do siebie niemowlę, gdzie indziej gruba wiejska baba z martwą gęsią w koszyku, w rogu mężczyzna w kapeluszu i skórzanej czarnej marynarce.
Kiedy byłem młody, należało strzec się jegomościów w takich marynarkach. Były dostępne tylko w specjalnych sklepach, w których mieli prawo kupować wyłącznie milicjanci i partyjni notable. Człowiek w takiej cienkiej skórzanej ni to kurtce, ni to marynarce z dużym prawdopodobieństwem był ubekiem, przekonanym, że występuje w cywilu.
Wyjrzałem przez okno. Budynek wyglądał jakoś tak naturalnie, z pociągiem stojącym obok, jakby wszystko było na swoim miejscu. Nagle zacząłem się niecierpliwić. Ogary znalazły mnie w domu. Ile czasu zabierze im zlokalizowanie mnie na tej niby-stacji?
Rozległ się gwizd i pociąg szarpnął, a potem ruszył wolno, do wtóru rytmicznych fuknięć, jakie pamiętałem z dzieciństwa.
Jechałem.
Nieistniejącym pociągiem, po dawno zerwanych torach. Nie wiem dokąd.
Dziewczyna z przeciwka siedziała zupełnie milcząco i nieruchomo, ale nawet mi to odpowiadało.
Stacja znikła gdzieś z tyłu, pociąg mijał wychodzącą z miasta szosę, budynki, które wyglądały tak, jak kazały im wyglądać myśli, uczucia i wspomnienia ludzi, którzy w nich żyli. W ciemnościach majaczyły kształty podobne do twierdz, kurnych chat albo ponurych baszt, bez drzwi i okien.
W rogu wagonu mężczyzna w skórzanej marynarce i myśliwskim kapeluszu metodycznie obierał jajko na” twardo, zrzucając skorupki na rozpostartą na kolanach kraciastą szmatkę. Kobieta w chustce rozpięła bluzkę i wydobyła bladą, ciastowatą pierś, usiłując wetknąć ją w zawiniątko, które tuliła na kolanach. Zawiniątko było podejrzanie bezwładne, nie miałem pewności, czy w tym w ogóle jest niemowlę, a jeżeli, to czy żywe.
Tak jakby cokolwiek tutaj, nie wyłączając mnie, w ogóle mogło być żywe.
Pociąg toczył się przez noc, przez jakąś czarną pustkę, w której majaczyły niekiedy smoliste widma drzew i domów. Czasem przy torach ktoś stał, blady, świecący własnym mdłym światłem, o oczach jak czarne dziury i głowie niczym mleczna żarówka, niby postać z „Krzyku” Muncha. Stał i patrzył na pociąg.
Uciekałem.
Za czarnym oknem przelatywały świetlistobiałe kłęby pary, w szybie odbijał się mężczyzna w skórzanej marynarce jedzący jajko, niewiasta usiłująca karmić piersią szmaciane zawiniątko, siedząca naprzeciw bezwładna dziewczyna z chudymi nogami, ledwo sięgającymi podłogi czubkami czarnych lakierków, nadal milcząca, ze zwieszoną głową i twarzą zasłoniętą kaskadą włosów. Wydobyłem z kieszeni pudełko z tytoniem i skręciłem papierosa. Nikt nie wszczął histerii.
Otwarto drzwi pomiędzy wagonami i pojawił się konduktor. W dziwacznie staromodnym, sukiennym uniformie, czapce z daszkiem podobnej do rondelka i wyłogami na kołnierzu, haftowanymi w uskrzydlone koła. Wydobył skądś metalowe cążki przypominające dentystyczne i przedziurkował mój bilet, zostawiając na nim trójkątny otwór.
Panowała cisza, tylko krótkie tory stukotały w monotonnym rytmie. W mroku za oknem czasami przepływały chmury pary, czasem snopy czerwonych iskier, niekiedy jakieś mgliste kształty. Oddychałem, czułem parcie na pęcherz i trochę byłem głodny. I potwornie chciało mi się spać. To wszystko były oznaki życia. To, a także płonąca od oparzeń twarz, wrażenie, że całe ciało mam pogruchotane, posiniaczone i spuchnięte, oraz tępy ból w nogach, oznaczający przeżycie ciężkiego stresu. To wszystko istniało w świecie Pomiędzy i oznaczało, że wciąż jestem żywy. Nie wiedziałem, jak długo.
Bałem się zasnąć. Bałem się, że więcej się nie obudzę.
Myślałem o Patrycji, którą zastrzeliłem. I o sobie. O osiemdziesięciu pięciu bezcennych kilogramach mięsa i kości, które mi ukradziono. Jak miałem je znaleźć? Gdzie? Zwłaszcza jadąc idiotycznym, widmowym pociągiem gdzieś w pustkę?
Myślałem o Spinofratrach. O piekielnych, czarnych mnichach, których uznałem za demony. Tamten, widziany na dzwonnicy, był jakiś inny. Znacznie potężniejszy. Strzelałem do niego bez żadnego skutku, poruszał się jak tornado i wydawał niezniszczalny. Demon. Jednak ci, z którymi walczyłem dzisiaj, krwawili. Widziałem to na własne oczy. Krwawili świecącą upiornie posoką, tak samo jak ja. I można było ich zniszczyć. Walczyłem z dwoma i zwyciężyłem. Tak, jakby byli ludźmi.
„Gdzie jest księga?”. Jaka, u ryżego diabła, znowu księga? Pierwsze słyszę o jakiejś księdze. Manuskrypt Teofaniusza? „O ciernistej drodze”? A skąd, do cholery, miałbym wiedzieć? Znalazł ją według nienaukowych i zupełnie bezwartościowych źródeł Guy de Cośtam, krzyżowiec. A może i nie znalazł. A może jakaś inna księga? Biblia ofiarowana mi przez Michała? Dlaczego taki Spinofrater nie kupi sobie własnej, jeden z drugim – najzwyklejsza na świecie Biblia. Wymazany z pamięci jestem jak umarły,
jestem jak rozbite naczynie.
To ja.
Opadały mi powieki, monotonny stukot kół działał usypiająco. Rozmasowałem oczy i policzki. Ucisnąłem punkt w kącie dłoni pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym. W realnym świecie działało. Tylko że tam drzemka nie groziła natychmiastową śmiercią.
Pociąg czasem stawał na jakichś zapomnianych stacyjkach, a raz przetoczył się przez miasto. Zobaczyłem nagle zalany światłem dworzec, kolorowe pociągi, różnobarwnych ludzi w krzykliwych ubraniach, podświetlone billboardy. Dworzec z mojego świata. Żywi ludzie snuli się po peronach, rozmawiali przez telefony komórkowe, ktoś apatycznie oglądał nocny program na podwieszonym na słupie telewizorze. Przylepiłem się do okna, potem wstałem z ławki i ruszyłem wzdłuż wagonu, zerkając w kolejne okna, jakbym chciał zabrać ten dworzec ze sobą. Nie mogłem oderwać wzroku od świateł i żywych ludzi. Mój świat. Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek będę tak za nim tęsknił. Mój pociąg jechał wolno, buchając kłębami pary, rozwiewał tamtym włosy i targał stronami gazet, ale nikt nie podniósł nawet wzroku.