Gdzieś w przejściu między siedzeniami, w kolejnym wagonie wpadłem na konduktora.
– Zatrzymaj! – warknąłem na niego. – Wysiadam!
– Pan szanowny nie może tu wysiąść – oznajmił. – Na tej stacji nie ma przystanku. To nie nasza stacja.
– Gówno tam stacja! Wysiadam tu! – wrzasnąłem i zacząłem szarpać się z drzwiami.
Na tamtym peronie siedząca pod ścianą, upiornie wychudzona dziewczyna z gitarą, istny długowłosy szkielet o wilgotnych oczach sarny, spojrzała na mnie. Zacząłem tłuc w szybę dłonią.
– Otwórz te drzwi! – krzyknąłem do niej. – Pociągnij klamkę!
– Oni nie słyszą – powiedział konduktor. – Niczego nie słyszą ani nie widzą. Proszę wracać na miejsce. Tylko starcy mogą pana czasem zobaczyć. Starcy i obłąkani.
Dziewczyna spojrzała szeroko rozwartymi oczami i zaczęła nagle wrzeszczeć histerycznie, wskazując mnie palcem. Patrzyłem, jak upuszcza gitarę i przebiera nogami, usiłując wepchnąć się w ścianę.
Zupełnie jakby widziała ducha.
Pociąg ruszył szybciej i wszystko zostało gdzieś; z tyłu. Znowu za oknem przesuwała się ciemność. Majaczyły kłęby pary, unosił się popiół i kurz.
– Przecież ma pan bilet – oznajmił kolejarz. – Niech pan się cieszy, że złapał w ogóle pociąg.
Wróciłem na swoje miejsce, skręciłem papierosa i podróżowałem, patrząc na własną twarz odbitą w szybie. Tak się nie wyrusza w podróż koleją. Gdzie tekturowa walizka albo parciany plecak? Gdzie jaja na twardo, gdzie sól zapakowana w papierową serwetkę? Gdzie pomidor i upieczona nóżka kurczaka lub kawałek wędzonej słoniny? Gdzie bułka z masłem „stopionym i żółtym jak miód”? Gdzie termos, zimna herbata wlana do starej piersiówki po winiaku albo oranżada o smaku landrynek w butelce zamykanej krachlą? Miałem tylko płaszcz, obrzyn, garść gilz, tytoń, bibułki i zapalniczkę.
No i bilet. Tekturowy, brązowy bilet w nieznane, z jedną okrągłą dziurką pośrodku i drugą trójkątną z brzegu.
Stacja. Właściwie przystanek pośrodku niczego. Wokół mglista ciemność, popiół i kurz, oraz prostokątna, betonowa kra pośród nicości. Rachityczny daszek, blaszany kosz na śmieci i dwie połamane ławki. Parowóz stanął, ziejąc kłębami pary, ktoś wsiadał. Żołnierz w archaicznym sukiennym mundurze, z kwadratowym plecakiem obramowanym zrolowanym kocem i długim karabinem w drewnianej osadzie w ręku. Młody japiszon w ciemnym garniturze, z teczką i telefonem komórkowym w ręku. Z jego włosów sączył się dym, a w skroni ziały dwie niewielkie, czarne dziury otoczone wianuszkiem opuchlizny jak miniaturowe kratery. Stary wieśniak w obszarganej wojskowej kurtce i workowatych, poplamionych dżinsach.
Wsiedli, pociąg ruszył.
Nie wiem, jak długo tak jechałem, walcząc z piekącymi ze zmęczenia powiekami i wywracającymi się oczami. W końcu wagonu znalazłem cuchnącą chlorem toaletę, skręciłem kolejnego papierosa.
Wszyscy milczeli. Czasem tylko rozlegał się gdzieś nagły krzyk albo gwałtowny szloch, kiedy budzili się z drzemki, kiwając się na twardych ławkach. Szukając toalety, spotkałem kilka osób, które stały zgarbione, twarzą do ściany, jak dzieci postawione do kąta. Ktoś się modlił, przebierając nerwowo paciorkami różańca. Jakiś mężczyzna popijał powoli z butelki, nie zważając, że każdy łyk wypływa mu na koszulę przez poderżnięte gardło.
Nie należę do was. Jeszcze żyję, pomyślałem z uporem. W rzeczywistości wcale nie byłem tego taki pewien.
Jechałem. Pociąg czasem stawał tak jak przedtem w szczerym polu, a raz i drugi przejechał przez oświetlone dworce mojego świata.
Wtoczył się wreszcie na jakąś niedużą stację, ale mającą przyzwoity, murowany dworzec z kasami, poczekalnią, nieczynnym zegarem nad wejściem i dachami peronów wspartymi na ozdobnych, kutych słupach. Wyskoczyłem w ostatniej chwili, tknięty jakimś impulsem. Ta stacja tkwiła w świecie Pomiędzy. Wyglądała archaicznie i dziwacznie, jak wszystko tutaj.
Otworzyłem drzwi i wyskoczyłem na peron, omiatany kłębami pary.
Uciec, mianowicie, trzeba dokądś. Gdziekolwiek to jest.
Obejrzałem się przez ramię, spoglądając na mój wagon.
Dziewczynka, która siedziała naprzeciwko, znienacka uniosła głowę i okazało się, że w ogóle nie ma twarzy, tylko szarą płaszczyznę, niczym jutowy worek, i dwie plamy: czarne guziki naszyte w miejscu oczu. Ta twarz zaczęła nagle kręcić się na boki, jakby dziewczynka przeczyła czemuś gwałtownie, coraz szybciej i szybciej, aż rozmazała się w szarą plamę. Pociąg ruszył i zniknął w ciemnościach, a ja zostałem na peronie.
Wsadziłem dłonie w kieszenie i przeszedłem przez wahadłowe drzwi dworca, stukając podeszwami w kamienną posadzkę. Było mi zimno.
Kasy były zamknięte, okienka zastawione opuszczonymi szybkami miały zasunięte zasłonki. Nie było nikogo.
Nie wiedziałem, gdzie jestem ani co robić dalej, aż usłyszałem wysoki dźwięk, jakby stalowy dzięcioł próbował swoich sił na płytach podłogi. Młoda kobieta wybiegła z peronu, pchnęła drzwi i wbiegła do poczekalni.
A potem przytupała do mnie jak sarna i rzuciła mi się na szyję.
– Nareszcie przyjechałeś – zawołała. – Nareszcie! Ukochany! Boże, tak długo czekałam!
Osłupiałem. Przywarła do mnie całym ciałem, drżąc gwałtownie, miała zimne, mokre policzki.
– To nie ja – powiedziałem głupio i odsunąłem ją delikatnie. – Wzięła mnie pani za kogoś innego.
– Cśśś… Tak długo nie wracałeś… Tak długo… Tyle lat… Wszystko sobie przypomnisz.
Miała szare, mysie włosy, zakręcone w fale, wielkie blade oczy i drobne, ale pełne usta w bardzo nijakiej, szarej twarzy. Nigdy jej nie widziałem. Nieokreślony płaszczyk koloru zszarzałego wrzosu i spódnica nie pozwalały nawet określić, z jakich czasów pochodziła. Wiek dwudziesty, to na pewno. Nie była stara ani nie była dziewczęciem. Wszystko w niej wydawało się jakieś takie szare i nieokreślone.
– Halo! – powiedziałem, chcąc ją ocucić. – Pomyliła się pani. To nie o mnie chodzi.
Spojrzała szeroko otwartymi, nieprzytomnymi
oczami.
– To nie na mnie pani czeka – powtórzyłem jeszcze raz, bardzo wyraźnie, jak do głuchej.
– Oczywiście, że na ciebie, najdroższy. Fajnie się gadało.
– Gdzie znajdę jakiś hotel?
– Nie ma hotelu… Nieczynne. Przecież nie spałbyś w hotelu. Chodź do domu.
– Nie mam tu domu – oznajmiłem spokojnie.
– Nie mów tak… Nigdy tak nie mów! To… mnie zabija. Masz tu dom. Tyle lat czekałam…
Mogłem pójść z nią albo marznąć na dworcu. Przed budynkiem zaczynało się miasteczko spowite w mroku, po pustych ulicach hulał popiół i kurz.
Marzłem.
Skoro nie ma hotelu…
Dobra.
– Tylko przenocuję – powiedziałem. – Tylko do jutra, rozumiesz?
Pokiwała energicznie głową i było jasne, że nic nie rozumie.
Wyszliśmy przed dworzec i ruszyliśmy przez pusty plac, na którym siedziały tylko dwa koty. Potem przez jezdnię i wzdłuż parkanów starych willi po drugiej stronie ulicy. Kobieta trzymała mnie za łokieć, zaciskając palce na skórze płaszcza, i ciągnęła nieustępliwie.
Gdzieś z tyłu rozległ się odgłos silnika i pisk hamulców. Odwróciłem się.
Obły, czarny samochód z wystającymi błotnikami wjechał pod same drzwi dworca, stając krzywo na chodniku. Drzwiczki trzasnęły, rozległ się ciężki tupot butów. Czterech mężczyzn w płaszczach wbiegało do poczekalni, drzwi kołysały się jak skrzydła, pobrzękując szybami. Koty czmychnęły z placu, a ja przesunąłem kobietę do przodu i sięgnąłem po obrzyn. Mężczyźni nie wyglądali jak zakonnicy, ale nie podobali mi się. Nie podobał mi się ani ich samochód, ani pośpiech, ani stukot wysokich, podbitych gwoździami butów.
– Nie patrz na nich – zasyczała szeptem. – Nie patrz, poczują twój wzrok… Chodź do domu. Chodź, nie znajdą nas.
Skręciliśmy w jakąś willową uliczkę, potem w następną i następną. Nad nami przelewało się barwnymi plamami upiorne niebo. W kolejnym zaułku usłyszeliśmy stukot starego silnika. Kobieta pociągnęła mnie za rękaw i wepchnęła w cuchnącą pleśnią i amoniakiem ciemność bramy prowadzącej na podwórko ciągu niskich, jednopiętrowych kamieniczek, a później na próg drzwi i przytuliła się do mnie całym ciałem, osłaniając od ulicy. Poczułem jej usta, zimne i śliskie jak dotyk ślimaka.