Samochód zatrzymał się, słyszałem gang silnika na jałowym biegu i klekot luźnych zaworów. Przytuliłem dziewczynę jedną ręką, a drugą znowu sięgnąłem pod połę płaszcza i odpiąłem zatrzask olstra. Silnik warczał, ale nie było słychać skrzypienia i trzasku starych drzwiczek. Coś pstryknęło i lanca światła przecięła mrok bramy, prześlizgnęła się po ścianach, smagnęła podwórze.
Staliśmy, zimne, wilgotne wargi ślizgały się po moich ustach. Silnik klekotał.
Światło zgasło, zgrzytnął bieg, blaszany klekot silnika wzmógł się, a potem stopniowo ucichł.
W bramie cuchnęło pleśnią, moczem, zjełczałym zapachem dawnej smażeniny i kurzem. Poszliśmy dalej.
Mieszkała w parterowym domku z surowej cegły, otoczonym zapyziałym, pełnym chwastów ogródkiem, przy którym mój przypominał ogrody cesarskie w Kioto.
Ciasną sień oświetlała goła żarówka zwisająca z sufitu, wewnątrz rozpychała się ogromna szafa cuchnąca naftaliną, ścianę zdobił pęk jakichś łachów i jesionek, cynowa balia wisząca za jedno ucho, wszędzie piętrzyły się graty.
Przeprowadziła mnie przez kuchnię, niemal przemocą odebrała płaszcz i posadziła za okrągłym stołem w salonie. Wokół też tłoczyły się graty, ale tutaj najbardziej reprezentacyjne. Porcelanowe talerzyki, koronkowe serwetki, fajansowe bibeloty, kryształy pyszniły się zza szybek kredensu, uroczyście tykał wiszący zegar z kukułką.
Kobieta krzątała się nerwowo po pokoju, w końcu postawiła przede mną głęboki talerz i wybiegła do kuchni. Usłyszałem grzechot węgla w cynowym wiadrze, brzęk fajerek, jakieś szczęknięcia.
Fajnie, wycieczka w czasie. Wizyta u cioci w pierwszej połowie wieku dwudziestego. Albo kiedykolwiek od tysiąc dziewięćset dwudziestego do sześćdziesiątego. Uniwersalny czas, gdy tak naprawdę niewiele się zmieniało. Czas, który się zatrzymał.
Wyjąłem puszkę z tytoniem i skręciłem papierosa. Pośrodku stołu na ręcznie dzierganej serwecie stała kanciasta kryształowa popielniczka.
Z kuchni wciąż dobiegały metalowe szczęknięcia i odgłosy krzątaniny.
Wszystko tutaj wydawało mi się dziwnie znajome. Wiszący w powietrzu zapach stęchlizny, politury i pasty do podłogi, blaszane odgłosy w kuchni, tykanie zegara.
Usłyszałem jakiś dziwny szelest za dwuskrzydłowymi drzwiami prowadzącymi w głąb domu. Coś zaskrzypiało, coś spadło. Znieruchomiałem i opuściłem ostrożnie dłoń na olstro z obrzynem, a potem odsunąłem się delikatnie od stołu.
Coś łupnęło ciężko w drzwi.
Zamknąłem palce na kolbie. Oparłem kciuk o kurek. Wpuściłem powietrze przez nos.
Drzwi otworzyły się i wyjechał z nich trup.
Straszny, zmumifikowany trup starej kobiety, niemal pozbawiony włosów, o zapadniętej woskowej skórze, w zetlałej sukni, toczący się samoistnie na drewnianym wózku inwalidzkim. Wtoczył się do salonu i stuknął w stół, kiwając bezwładnie głową.
Spuściłem ostrożnie kurek i wsunąłem wyjęty do połowy obrzyn z powrotem do kabury. Drżącymi palcami sięgnąłem po skręta i strąciłem wałeczek popiołu do popielnicy. Najbardziej nie podobało mi się to, że najwyraźniej brałem w czymś udział.
Kobieta weszła, niosąc parującą wazę, i postawiła ją pośrodku stołu.
– Dlaczego mamusia nie śpi? Niech mamusia zobaczy, kto wrócił do domu! Co za szczęście!
Sięgnęła po chochlę i nalała mi bladego rosołu z makaronem aż po wręby talerza. Para owiała mi twarz, poczułem mdły zapach rozgotowanej kury i pietruszki, w zupie pływały krążki marchwi i wystawały z niej zakrzywione, blade kurze łapki z ostrymi szponami. Spojrzałem w twarz mumii po drugiej stronie stołu i przełknąłem ślinę. Sine, pypciowate udko na dnie talerza przywodziło na myśl topielca. Zegar tykał.
– Jedz, jedz, kochany. Na kurzych nóżkach, taki jak lubisz. Jedz, póki gorący.
A pomyśleć, że jeszcze przed chwilą byłem głodny i zmarznięty.
– Jedz, ja nakarmię mamusię.
Usiłowała wlewać rosół w usta mumii na wózku, zupa parowała i ciekła po sztywnym z brudu gorsie sukni i pożółkłych żabotach. Kobieta milkła na chwilę, jakby słuchała odpowiedzi, i wyraźnie irytowała się coraz bardziej.
– Dlaczego mamusia tak mówi?! Dlaczego mamusia zawsze mi tak robi?! – wykrzyknęła ze łzami. – Niech się mamusia wreszcie położy.
– Mamusiu, proszę mamusię!
Wytoczyła wózek za drzwi i zamknęła je za sobą.
Czułem zmęczenie, wszystko mnie bolało i znowu zaczęły mi opadać powieki. Z wahaniem zaczerpnąłem łyżkę żółtawej zupy, jak najdalej od sterczących z toni szponów i uniosłem do ust. Parujący rosół owiał moją twarz i nagle poczułem się dziwnie. Poczułem się zamknięty, uwięziony i jakiś bezmyślny. Przez moment wydawało mi się, że nie pamiętam, kim jestem. Pamiętam tylko te malowane wałkiem w kwiatki ściany, tykanie zegara, zapach pasty do podłogi i zwietrzałych perfum „Być może”. Pamiętam zapach rosołu na kurzych nóżkach. Pamiętam „mamusię”. Straszną, oszalałą babę, starszą niż kosmos, zajadłą w bezmyślnej nienawiści i gniewie, bo to były jedyne uczucia, jakie jej zostały we mgle starczego zidiocenia.
Łyżka drżała mi w ręku, unosiła się z niej para i zwisał blady, domowy makaron. Wałkowała go w kuchni, na starej, przysypanej mąką stolnicy butelką od wina. Rozpłaszczała placek mąki rozrobionej z wrzątkiem, metodycznie, pociągnięcie po pociągnięciu, przesypywała znowu mąką i rolowała w ciasny wałek, a potem kroiła nożem na wąskie paski. Raz koło razu. Metodycznie, zdecydowanymi ruchami, ale nigdy się nie kaleczyła. Te paski, zwinięte w spirale, schły przez jakiś czas, mierzwione ostrożnymi ruchami, a ostatecznie lądowały w gotującym się bladym rosole, ze sterczącymi zakrzywionymi łapkami. Rosole na kurzych nóżkach, gotowanym specjalnie dla mnie.
Kimkolwiek jestem.
Nie było nic, tylko zegar, serwetka na stole, mamusia i rosół.
Coś mi mówiło, że nie powinienem jeść.
Odłożyłem łyżkę i odsunąłem talerz.
Zza drzwi dochodziły odgłosy jakiejś szamotaniny i rozpaczliwe błagania.
– Mamusiu, proszę! Dlaczego mamusia zawsze tak robi?! Proszę!
Przetarłem twarz i nagle przypomniałem sobie, kim jestem. Stopniowo.
Tylko do rana, pomyślałem. Jednak dotarło do mnie, że być może tutaj rano nigdy nie nadejdzie. Zatem tylko chwilę, zanim zbiorę siły i myśli i postanowię, co robić dalej.
Kobieta wróciła, zdjęła z siebie kuchenny fartuch, usiadła przy stole i zaczęła płakać.
– ja już nie mogę… Zwariuję przez nią. Boże, jakbym chciała stąd wyjechać… Jak ja jej nienawidzę…
– Ona nie żyje – poinformowałem ją sucho. – Nie żyje.
Spojrzała ze zdumieniem.
– Ależ co opowiadasz. Jest tylko stara. A ja muszę się nią opiekować… Zresztą ona nigdy nie umrze! Dobrze, że chociaż ty wróciłeś.
Ująłem ją za dłonie. Były zimne. Bardzo zimne.
– To nie ja. Spójrz tutaj! Jak masz na imię?
– Przecież wiesz! Przecież dobrze wiesz! Nie mów tak! Najpierw mamusia, a teraz ty! Wpędzicie mnie do grobu! Dlaczego mówisz tak, jakbyś mnie nie znał!
– Bo cię nie znam. To nie na mnie czekałaś na dworcu.
– Jak możesz! Czekałam tak długo! Wychodziłam na każdy pociąg! Wiedziałam, że przyjedziesz!
– Nie na mnie czekałaś. Może już nie pamiętasz, na kogo, ale to nie ja.
Rozpłakała się. Ukradli mi ciało, może już je zabili, po tej stronie ścigali mnie jacyś piekielni zakonnicy, a ja siedziałem uwięziony w świecie Pomiędzy, w salonie nad rosołem i bawiłem się w dom z oszalałym widmem. Sam miałem ochotę się rozpłakać.
Gdybym tylko mógł doprowadzić ją do przytomności i wymyślić, jak mogłaby mi zapłacić, mógłbym ją przeprowadzić. Robiłem już takie rzeczy, ale tym razem nie dałbym rady. Musiałbym krok po kroku uświadomić ją, że umarła, że uwięziła się po drodze z widmem
ner;
mamusi, skłonić, żeby zostawiła tamten świat. Porzuciła go, zostawiając obol, i odeszła tam, gdzie prowadzi droga. To po prostu terapia. Ale nie ze Spinofratrami na karku i z zaginionym ciałem. Nie z kończącym się czasem cieknącym mi między palcami.
Znowu zamykały mi się oczy. Wysiłek, by nie spać, był niczym wspinaczka po gładkiej jak szkło skale. Przecież jestem poza ciałem! Dlaczego muszę spać?