Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Przynajmniej brzmiało to jak wrony.

Nie do końca rozumiem, co tu spotykam. Zdążyłem się zorientować, że niemal wszystko ma jakąś duszę, i to często właśnie widziałem. Ka domów, ludzi i zwierząt, a także czasem Ka uczuć i pragnień. Te także wyglądały jakby miały jakieś życie i własną wolę. Czasem, choć rzadko, widywałem istoty, które pochodziły chyba skądinąd. Przynajmniej tak to sobie tłumaczyłem. Trudno było je odróżnić, bo niemal każdy przedmiot i istota, jakie spotykałem, wyglądały dziwnie i groteskowo. Nawymyślałem kiedyś nazw, przypisałem tym zjawiskom różne role i usiłowałem zrozumieć, czym są, ale to były tylko teorie.

Ludzie, zwłaszcza zabłąkani tu zmarli, wyglądali tak, jak się czuli. Jeżeli chłopiec, który przebiegł ten plac, był jednym z nich, a nie zjawiskiem, które nazywałem „odbiciem”, być może umarł jako starzec, ale postrzegał siebie jako ośmiolatka w krótkich spodenkach. Najczęściej jednak po prostu nie wiedzieli, że umarli.

Minąłem ratusz wyglądający dziwnie złowrogo, jak nawiedzona twierdza, i usłyszałem gwar wielu głosów. Znienacka. Tak, jakbym brodząc w morzu, wszedł nagle w pasmo zimnej wody. Metr wcześniej była tu tylko pustka i martwota, a krok dalej zgiełk. W okamgnieniu pojawiły się stragany i krążący wokół nich ludzie. Usłyszałem zawodzące: „Szuwaaks! Szuuuwaks, ludzie, tanio, oryginalny angliczański!”, „Do gęsi, moje panie! Do tłustych gęsi!”, „Jaja po dwa grosze!”. Ogarnął mnie tłum. Wszyscy krążyli pomiędzy straganami, toczyłem się ostrożnie pomiędzy nimi, ale zdaje się, że nikt mnie nie zauważał. Widziałem, jak podnoszą nagle głowy, jeden po drugim, jak przestają się targować i patrzą gdzieś w upiorne niebo, pełne przelewających się leniwie kolorowych mgławic, osłaniają dłońmi oczy przed nieistniejącym słońcem.

Wtem na zatłoczone, półprzejrzyste targowisko, na stosy kartofli na drewnianych furach, na klatki ze stłoczonymi kurami i kobiety w chustkach na głowie spadł nieoczekiwany, ostry błysk, jakby ktoś zrobił zdjęcie z potężnym fleszem. Tłum wrócił do swoich zajęć, znowu zaczęli się targować i iść gdzieś, ale już na ślepo, frenetycznie i bez sensu. Kobiecina obmacująca gęś nie mogła sobie z tym poradzić, bo nagle miała tylko jedną rękę i tylko połowę twarzy, sprzedawca usiłował namacać na ślepo i pieniądze, a z oczodołów strumieniami płynęła mu krew. W powietrzu jak śnieg fruwały strzępy sadzy i mnóstwo białych, tlących się piór. Bezgłowy przechodzień maszerował niczym nakręcana zabawka, usiłując przejść między straganami.

A potem wyjechałem o metr dalej i wszystko znikło. Plac znowu był pusty.

To właśnie nazywam „odbiciem”. Nie widzą mnie, nie można się z nimi porozumieć i chyba ich tu nie ma. Są jak cienie wypalone na murach Hiroszimy. Myślę, że to Ka chwili. Momentu w pewien dzień targowy, który wielu ludzi odczuło tak potężnie, że odbił się w materii świata i teraz powtarzał się, przeskakując jak zarysowana płyta. Choćby dlatego, że nagle spadła na nich bomba.

Ale to tylko kolejna teoria.

Nigdy w świecie Pomiędzy nie wchodziłem do kościołów. Czasem emanowało z nich coś dziwnego, a czasem wcale ich po tej stronie nie było, mimo że stały w moim świecie. Bałem się. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem, czego można się tam spodziewać. Po tej stronie snu nie ma ateistów. Krążyłem między zmarłymi, widywałem demony, ale to nie było takie proste, że już wszystko było jasne i wyglądało, jak opowiadali katecheci. Aniołów nigdy nie zobaczyłem. Diabłów chyba też nie. Nie wiedziałem, co znajdę za kutymi wierzejami świątyni, i chyba na razie nie chciałem wiedzieć. Mogła tam tkwić odpowiedź, której bym nie pojął lub na którą nie byłem gotów.

Tym razem też objechałem farę, wyglądającą jeszcze bardziej niesamowicie niż w świecie jawy, olbrzymią, górującą nad placem i nad miastem, i wtoczyłem się w uliczkę.

Zasady są takie: albo pojawiasz się w tym świecie jako wędrująca dusza medytującego amatora podróży poza ciałem i jesteś wtedy jak jętka lub obłok dymu, albo Siergiej Cziornyj Wołk zafunduje ci krótki syberyjski kurs przenoszenia się tu jako pełnoprawne Ka i wtedy koniec z fruwaniem, przenikaniem przez ściany i drzwi. Wtedy jesteś silniejszy, ale żeby gdzieś wejść, musisz nacisnąć klamkę.

Na łukowatej, ciężkiej furcie w klasztornym murze siedział pająk, obejmując nogami całe skrzydło drzwi. Olbrzymi, jakby kanciasty i geometryczny, utkany z neonowego światła, jak zwierzę z morskich głębin, jakieś błyski i impulsy przepływały przez jego ciało, przez rozpostarte na całą szerokość wrót nogi i przez; odwłok w kształcie kwadratowej, manekinowatej twarzy śpiącego człowieka.

Po raz pierwszy zobaczyłem Ka elektronicznego urządzenia. Zamka z kartą magnetyczną.

Znaczy, w dzisiejszych czasach i komputery mają dusze.

Shintoiści byliby zachwyceni.

Wyciągnąłem rękę do klamki.

Świecące dotąd błękitem, zielenią i bursztynem linie i wędrujące po ciele pająka plamki, rozjarzyły się nagle ostrzegawczym szkarłatem żarzących węgli, w śpiącej twarzy otworzyły się ślepe, płonące acetylenowym ogniem oczy.

Cofnąłem dłoń. Przecież nie jestem głupi.

Czerwień zaczęła powoli przygasać, upłynęło kilka sekund i stopniowo pojawił się znów spokojny błękit i turkus. Straszne, pałające oczy powoli kryły się pod opadającymi sennie szmaragdowymi powiekami. Jeszcze kilka czerwonych plamek przepłynęło wzdłuż nóg i znikło. Pająk znów spał.

Rozejrzałem się. Przełazić przez mur? Skoro zafundowali sobie takie zamki, to zadbali też o inne zabezpieczenia. Skoro domofon tak wyglądał, to w co zamienią się czujniki na murze?

Wysoko na dzwonnicy rozległ się cichy, krótki trzask. Ktoś otworzył okno.

– To nic osobistego – powiedziałem. – Po prostu nie mam czasu na te pierdoły.

Sięgnąłem za pazuchę, wydobyłem kordelas i wbiłem go w sam środek pająka. Rozległ się pisk, przypominający odgłos smażącego się krzesła elektrycznego. Linie eksplodowały czerwienią, syczące wyładowania oplotły ostrze, a potem zgasły. Pająk odpadł od drzwi na wznak, przebity na wylot moim nożem, kończyny poruszały się mechanicznie, obrzydliwie, wydając z siebie metalowe kliknięcia jak tłoki małej maszyny parowej. Świecił coraz słabiej, wreszcie zgasł i wyglądał, jakby upleciono go z czarnych, przepalonych wyładowaniami, kabli. W powietrzu rozszedł się paskudny smród spalonej izolacji i ozonu.

Przydepnąłem dymiące truchło i uwolniłem kordelas.

Nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka, czując się, jakbym miał w żołądku kamienną, armatnią kulę.

Dziedziniec był pusty. Coś śmignęło po murze, coś zaszeleściło w krzakach. Przemknąłem korytarzem, plecami do ściany, z uniesionym obrzynem w dłoni, usiłując rozpaczliwie przypomnieć sobie, którędy na dzwonnicę.

Tam na górze otwarto okno. Albo to było odbicie, albo nieszczęsny mnich wpakował się w obsesyjną pętlę wydarzeń, jak to często zdarza się samobójcom. I utknął tutaj. Będzie bez końca rozpatrywał te same rozterki i dylematy, i znowu poniesie klęskę, ponownie stoczy tę samą walkę z samym sobą lub okolicznościami, lub strachem, zakończoną kolejnym skokiem z gzymsu, z pętlą na szyi. I tak bez końca.

To niekoniecznie jest kwestia pokuty. Depresja, która popycha człowieka do samobójstwa, opiera się na zjawisku sprzężenia zwrotnego. Na błędnym kole. To, co dzieje się potem, to tylko kontynuacja. Błędne koło, które zostało utrwalone i które nieszczęśnik zabrał na tę stronę.

Skręciłem za róg, w korytarz, wzdłuż którego znajdowały się cele mnichów, i zatrzymałem się osłupiały, oblewany migotliwym, kolorowym blaskiem. Przez całą długość korytarza, na ścianach, podłodze i suficie rosły kwiaty. Świetliste, kolorowe i nierzeczywiste. Pędy wiły się po ścianach jak powój i dzikie wino, krzaki i łodygi wyrastały z podłogi i wszystkie były kolorowym światłem. Rozchylały kielichy, otulały się świecącymi zielenią liśćmi. Nie miałem pojęcia, co to jest. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.

Szedłem przez ten korytarz jak przez neonową szklarnię i patrzyłem w osłupieniu. Na ogół wyglądało to pięknie. Tchnęło taką prostą, sielską urodą bożonarodzeniowej choinki. Gdzieniegdzie kwiaty wyglądały I groźnie, najeżone kolcami, o drapieżnych kielichach, jak trujące albo owadożerne rośliny, a gdzieniegdzie były kiczowate, lejące wszystkimi kolorami, niczym z hinduskiej pocztówki. Czasami wydawały się mięsiste i wyuzdane, podobne lśniącym śluzem orchideom. Przedzierałem się przez nie jak przez dżunglę i szukałem korytarza odchodzącego w bok.

21
{"b":"100629","o":1}