Cokolwiek to było, wiedziałem, że mu nie poradzimy. Czułem to. I wiedziałem, że nie zdołamy zejść po tych schodach.
Mój mnich stał właśnie na dygocących nogach i drobnymi kroczkami usiłował podejść do krawędzi, z liną okręconą dookoła szyi.
– Już tu idą… – wyrzęził, a potem rozłożył szeroko ramiona i runął na twarz, prosto w smolistą nicość.
Nie zdążył. Wyrzuciłem gwałtownie dłoń, zgarnąłem w garść grube płótno kaptura i przytrzymałem go.
Oddychał spazmatycznie, z wytrzeszczonymi oczami, i nie rozumiał, co się dzieje. Nieważne, ile razy runiesz twarzą prosto w ciemność z zaciśniętą na szyi grubą pętlą, która zgruchocze ci kark i zmiażdży tchawicę. Za każdym razem to jest tak samo potworne.
I nigdy niczego nie rozwiąże ani nie pozwoli ci od niczego uciec.
Nie zwalniając chwytu, zdjąłem mnichowi sznur z karku, a potem przyciągnąłem do siebie i oplotłem w pasie, ale końcem, a nie środkową częścią, na którym ukręcił nieudolną pętlę. Potem podbiłem mu kolana i posadziłem na dachówkach. Usiłowałem sobie przypomnieć makabryczny obrazek, który widziałem rano. Jak wysoko zwisał? Ile wolnej liny zostało mu pod nogami? To był jeden ze sznurów od któregoś dzwonu, ale cieńszy niż pozostałe. Miał może grubość mojego kciuka.
– Idzie tu… – wybełkotał. Rzeczywiście szedł. Słyszałem i czułem to wyraźnie. Zaczęły mi drżeć kolana. Rzeczywiście coś tu szło. Stopnie skrzypiały, jeden po drugim, co sekundę słychać było, jak uderza w nie ciężka podeszwa, niby wykuta w kamieniu.
– Tak się nie wiąże liny – wyjaśniłem.
Rozpuściłem nieudolny supeł, który uplótł wokół przypory, i zawiązałem podwójny węzeł cumowniczy, a potem szarpnąłem solidnie. Trzymał.
Związałem Albertowi pod pachami węzeł ratowniczy, zaparłem się nogami o kamienne czołganki wzdłuż przypory, wieńczące ją niczym grzebień dinozaura, a potem zepchnąłem go w przepaść.
Był lekki, ale lina i tak ślizgała mi się między palcami, paląc dłonie żywym ogniem. Gdzieś pode mną, w wieży, narastał odgłos kroków. Coraz bliżej. Chwyciłem drący palce sznur przez połę płaszcza i opuściłem do końca, czując, jak drży, naprężony i sztywny.
Kiedy w czarnym oknie pojawiła się plama jeszcze głębszej czerni, a potem zaczęła wylewać przez okienko, najpierw ramieniem, później barkiem i spiczastym kapturem, uniosłem obrzyn i strzeliłem z drugiej lufy.
Nie liczyłem na spektakularny efekt, chciałem go tylko zatrzymać. Przełożyłem linę za plecami i zsunąłem się za gzyms.
Omal nie spadłem. Robiłem w życiu różne rzeczy, ale nie przypominam sobie, kiedy ostatni raz schodziłem po sznurze z dzwonnicy. Szarpnięcie wykręciło mną, omal nie wyrywając ręki ze stawu, zsunąłem się z pół metra, dłoń zapłonęła, jakbym włożył ją we wrzątek. Udało mi się zablokować linę pomiędzy podeszwami butów, mgliście przypominając sobie, jak to powinno być. Sznur powinien przebiegać przez grzbiet jednego buta i zostać zablokowany podeszwą drugiego. Poczułem, jak ślizga się i ociera o moje ciało, niczym płonący wąż, aż się zablokował.
Schodziłem. Oddawałem jeden chwyt po drugim, hamując podeszwami, aż dotarłem do drugiego końca, obciążonego moim mnichem. Usiłował okręcić sobie szyję liną, ale ta była naprężona i sztywna jak kij. Próbował też rozpleść węzeł ratowniczy, który trzymał go na piersi, nie umiał sobie z tym poradzić. Chwyciłem go i czując, że pęka mi grzbiet, wplotłem ramiona w linę tuż nad nim i przywarłem do jego pleców, opierając stopy o ścianę.
Do ziemi było daleko.
Bardzo daleko.
Kwadrat podwórka pokrytego krągłymi, twardymi jak głowica maczugi kocimi łbami ledwo majaczył tam w dole.
Usłyszałem syk i klekot. Trafiony przeze mnie skeks pełzł w naszym kierunku, ukośnie po murze, ale niemrawo, jak niedokładnie przydepnięty chrząszcz.
Co teraz?
– Uważaj – szepnąłem do mnicha. – Teraz się rozhuśtamy.
A potem kopnąłem ścianę.
Nie trafiliśmy w okno, tylko w pokrytą ornamentami kamienną futrynę. W twarde jak nieszczęście sploty akantu i kręcone kolumienki. Mnich już i tak nie żył, jednak ja nie miałem pojęcia, w jakim stanie się jutro obudzę, o ile w ogóle będzie mi to dane. Znowu odbiłem się od ściany, i jeszcze raz. Obracało nami wokół osi, a ja nie mogłem przestać myśleć o tym, co zrobi ten czarny, dziwny zakonnik, jeśli mój strzał nie wyrządził mu większej krzywdy.
Myślałem o przywiązanej do podstawy przypory napiętej linie, na której wisiało moje życie.
Wystarczyło ją przeciąć albo odwiązać.
I wtedy uderzyliśmy w okno. Runęliśmy do ciemnego wnętrza, tłukąc szybki, wgniatając ołowiane szprosy pomiędzy płytkami witraża, lecąc gdzieś w kaskadzie migocących kolorami i dźwięczących odłamków, niczym stłuczona tęcza.
A sekundę później majtnęło nas z powrotem na zewnątrz.
Czułem, jak sznur miażdży mi zaplątane ramię, jak wyrywa wiszącego bezwładnie Alberta z moich rąk.
Zdążyłem zaprzeć się nogą, wolną ręką wyciągając kordelas, i ciachnąłem linę, ale niewiele to dało. Poczułem, że wyciąga nas na zewnątrz, jakby ktoś uwiązał ją do parowozu, ramię mnie bolało, jakby wkręcali je w jakieś tryby. Usłyszałem własny wrzask, właściwie chrapliwy ryk, i zacząłem piłować, szarpiąc ostrzem to w tę, to we w tę, poczułem, jak pękają włókna, jak ciągnie mnie, składając niczym scyzoryk, i zrozumiałem, że czarny stwór tam na górze nie miał zamiaru odwiązać liny, tylko zaczął ją holować do siebie, ale nie mogłem nic na to poradzić.
I wtedy lina puściła, a my runęliśmy w dół wieży po schodach.
Resztę pamiętałem jak przez mgłę. Lewe ramię było jednym bólem. Było pieśnią o zmiażdżonej tkance, zgruchotanych kościach i pozrywanych ścięgnach. Pomagając sobie udem i zębami, złamałem lufy obrzyna, jedna gilza, lodowata i pokryta szronem, ta, z której strzelałem do skeksa, wyskoczyła od razu, druga uwięzia w komorze, była jakaś rozdęta i jakby zaśniedziała, bałem się jej dotykać.
Załadowałem jedną lufę i powlokłem mnicha, trzymając go za habit, potykając się i jęcząc przez zaciśnięte zęby.
Cały czas ściskał odcięty kawałek liny, usiłując okręcić go sobie dookoła szyi, i próbował się wyrywać, pewnie żeby znowu leźć na dzwonnicę.
Za bramą wrzuciłem go do wózka Marlenę niby tłumok. Ramię wisiało mi jak łachman i nie mogłem poruszać palcami, ale ból przynajmniej czułem.
Kopnąłem starter, podkręciłem gaz i wyprysnąłem spod klasztoru, jakby goniły mnie wszystkie ogary piekła.
Prowadziłem jedną ręką i nie miałem pojęcia, jak zahamuję, ale chwilowo mnie to nie interesowało. Uciekaliśmy z miasteczka, a koła Marlenę wzbijały za nami chmurę pyłu.
Tylko raz spojrzałem we wsteczne lusterko i wydało mi się, że go widzę. Wielkiego, w habicie z głębokim kapturem, stojącego na schodach kościoła, z rękoma ukrytymi w rękawach.
Po dłuższym czasie zmusiłem ramię do jakiegoś ruchu i zdołałem oprzeć dłoń na kierownicy. Nie wiedziałem, czy palce zdołają przyciągnąć manetkę hamulca, ale przynajmniej ulżyło to mojej drugiej ręce, która też już pękała z wysiłku.
Nie wiem dlaczego, ale w mieście poczułem się bezpieczniej. Tak, jakby człowieka nie mogli napaść pod domem, zamordować pod własnymi drzwiami albo zgoła we własnym łóżku.
Znalazłem ustronny placyk i objechałem kilka razy fontannę, hamując stopniowo silnikiem. Potem z takim uczuciem, jakbym wyrywał sobie palce, przyciągnąłem manetkę hamulca, przekręciłem kluczyk i stukot silnika ucichł.
Przez chwilę leżałem na baku i czekałem, aż mój organizm wróci do normy.
Mnich, właściwie chłopiec w habicie, siedział skulony w koszu i chlipał schowany w kapturze.
– Gdzie ja jestem? – zapytał.
– Umarłeś. Powiesiłeś się.
– To piekło?
– Chyba nie – powiedziałem. – Nie wiem, ale to chyba jeszcze nie są zaświaty. To coś pomiędzy.
Spróbowałem w kilku zdaniach wyjaśnić mu, czym jest Kraina Półsnu i kim albo czym sam jestem.
– Zanim… zginąłeś, chciałeś mi coś powiedzieć. Umówiłeś się ze mną.
– To byłeś ty? Przyjaciel Michała?