– Szszsz, gryzie mały skurwiel – mruknęła, widząc mnie, i uderzyła dziecko palcami w policzek. Niemowlak się rozwrzeszczał.
– Sigmond Hausmann – powiedziałem. – Wiecie, gdzie mieszka?
Ruchem głowy wskazała drzwi, przy których właśnie stałem.
– Ale on chory – rzuciła, kiedy już się odwracałem.
– A na cóż to chory?
– Matki Hausmanna zapytajcie. – Wzruszyła ramionami i znowu boleśnie syknęła. – Jak to mu się żreć chce, patrzcie no! – powiedziała zajadłym tonem, spoglądając na dziecko niemal nienawistnym wzrokiem. – Jego ojciec był taki sam. Tylko dawaj mu żryć ciągle…
Słowo „był” w jej ustach podsunęło mi myśl, że mężczyzna znalazł sobie już jadłodajnię z nieco kulturalniejszą obsługą, co niewątpliwie świadczyło o jego roztropności. Zastukałem do drzwi, które mi wskazała, a kiedy nikt się nie odezwał, pchnąłem je mocno. Otworzyły się, gdyż nikt nie zadał sobie fatygi, by zamknąć je choćby na skobel. Z wnętrza uderzył mnie zaduch jeszcze silniejszy niż w korytarzu, widać nikt nie kłopotał się tutaj otwieraniem okien. Ba, nie odmykano nawet okiennic, gdyż w izbie panował mrok i musiałem przez chwilę przyzwyczajać wzrok, by w ogóle cokolwiek dostrzec.
– Kto tu? – usłyszałem starczy, zmęczony głos, który równie dobrze mógł należeć do kobiety, jak i do mężczyzny.
Postąpiłem kilka kroków i szarpnąłem okiennice. Drgnęły ze skrzypnięciem, a ja teraz mogłem dokładnie przyjrzeć się wnętrzu. Całe mieszkanie składało się z jednej izby, w której kącie leżał zmierzwiony barłóg. Leżał na nim nieruchomo śmiertelnie blady młodzieniec o długich, czarnych i zlepionych potem włosach. Tuż obok przycupnęła zgarbiona, stara kobieta, wyglądająca niczym pomarszczony grzyb o siwym kapeluszu.
– Sigmond Hausmann? – zapytałem, pokazując podbródkiem chorego.
– A kto wy jesteście? – zaskrzeczała w odpowiedzi. – Nie płacę żadnych długów, nic nie mam…
– Odpowiadajcie na pytania – warknąłem. – Czy to jest Sigmond Hausmann?
– Jest, jest – odparła. – Umiera łobuz… – Przy ostatnim słowie chlipnęła i przetarła oczy brudnym rękawem kaftana.
– Co mu jest?
– A co wy, dochtór jesteście? – Znowu zebrało jej się na pytania.
– Przysłał mnie biskup – odpowiedziałem.
I nieopatrzne były to słowa, gdyż stara natychmiast zerwała się z godną pozazdroszczenia chyżością i przypadła do moich nóg.
– Lekarza, panie, błagam was, lekarza. Ja juże nic nie mam, a za darmo kto tu przyńdzie…
– Dajcie pokój. – Wyszarpnąłem się z jej objęć. – Odpowiadajcie na pytania!
Znowu skuliła się w kącie i szponiastymi palcami objęła kolana.
– Co chcecie wiedzieć, panie?
– Na co choruje wasz syn?
– Abo tam kto wie – parsknęła. – Leży tak kilka bożych dni i ani drgnie, ani się odezwie.
Zbliżyłem się do barłogu z obrzydzeniem, bo smród kału i moczu był tam szczególnie silny, a z rozerwanego siennika wystawały wiechcie brudnej słomy. Dotknąłem szyi Hausmanna. Tętnica pulsowała. Wolniej i słabiej niż u zdrowego człowieka, ale jednak. Poza tym widziałem, jak co pewien czas wątła pierś pisarza podnosi się w spokojnym oddechu. A więc niewątpliwie żył, tyle że jego stan do złudzenia przypominał chorobę mistrza Folkena, o której wspominał biskup. Zdumiewające, że obaj mieli te same objawy, i przez chwilę zastanawiałem się, czy to nie jakaś nowa choroba, której nabawili się chociażby od przesłuchiwanych. Cofnąłem się o dwa kroki i machinalnie wytarłem dłoń w płaszcz.
– Nic nie mówił przez sen? – spytałem. – Nie majaczył?
– Nie, panie. – Pokręciła głową. – Leży jak martwy, a ja nawet nie wiem, co robić, kogo by o pomoc błagać? Może wy, panie…
Zostawiłem ją w izbie jęczącą i biadolącą, bo uznałem, że nic więcej się nie dowiem. Cóż, Sigmonda Hausmanna należało zapewne spisać na straty, podobnie jak mistrza Folkena. Zostawał mi więc tylko trzeci, znany z protokołów, świadek przesłuchania – sam kanonik Bratta. Nie powiem, abym pałał przemożną chęcią rozmowy z tym ambitnym, zarozumiałym i bezczelnym człowiekiem, zwłaszcza że sam byłem znany z pokornej skromności. Ale jako oficjalny śledczy Jego Ekscelencji miałem tym razem nad kanonikiem przewagę, wynikającą ze stopnia służbowej hierarchii. Niemniej, nie żywiłem szczególnej nadziei, że będzie próbował mi pomóc w rozwikłaniu zagadki. Rzecz jasna, biskup Gersard chciał upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Po pierwsze, dążył do rozwiązania tajemniczej sprawy, ale po drugie, zamierzał dodatkowo skłócić duchownych z inkwizytorami. Szczerze mówiąc, nie widziałem w tym specjalnego sensu, gdyż nienawidziliśmy się i tak wystarczająco mocno i uczucia tego nie trzeba było dodatkowo podżegać.
* * *
Kanonik Odryl Bratta (cóż to w ogóle za imię i nazwisko, mili moi? Czyż słyszał ktoś o świętym Odrylu?) urzędował zwykle w kancelarii, nieopodal katedry pod wezwaniem Chrystusa Mściciela. Katedra była jednym z najbardziej imponujących gmachów w Hez-hezronie, budowano ją zresztą przez niemal dwadzieścia lat, a złośliwi twierdzili, że każda jej cegła jest przesiąknięta krwią robotników. W twierdzeniu tym było sporo przesady, gdyż nie sądzę, by w czasie prac zginęło więcej niż kilkudziesięciu budowniczych. Być może legenda o ciążącej na katedrze klątwie wywołana została śmiercią głównego architekta, nie przypominałem sobie teraz jego nazwiska, który zginął przeszyty szklanymi złomkami z rozbitego witraża. Swoją drogą, czyż nie była to śmierć godna zapamiętania oraz anegdoty? Żadne tam prostackie uderzenie cegłą w głowę, tylko wypadek na wskroś przesiąknięty artystycznym duchem!
Katedra miała trzy różnej wysokości wieże, a w każdej wieży dzwon o odmiennym tonie oraz, na wieży środkowej, ogromny zegar, w którym co godzina pojawiało się jedenastu apostołów, a co dwanaście godzin figurka Jezusa Chrystusa przebijała mieczem figurkę Judasza Iskarioty. I były to widowiska gromadzące nie tylko tłumy przyjezdnych, ale nawet mieszkańcy Hezu chętnie oglądali je po raz dziesiąty i setny. I można było mieć nadzieję, że nie przyciąga ich jedynie pragnienie płochej rozrywki, lecz również chęć wzięcia symbolicznego udziału w triumfie dobra nad złem. Zapewne właśnie takie było zamierzenie rzemieślników, którzy zegar ten skonstruowali na zamówienie poprzedniego biskupa Hez-hezronu.
Budynki kancelarii były położone za głównymi murami katedry i skryte w starannie pielęgnowanym ogrodzie. Zwykłemu człowiekowi nie było się tam łatwo dostać bez odpowiednich zezwoleń, ale oficjalny strój inkwizytorski, który przywdziałem na tę okazję, skutecznie powstrzymywał strażników od wszelkich pytań. No cóż, jakoś tak się już przyjęło, że to nie my, inkwizytorzy, jesteśmy od udzielania wyjaśnień.
– Kanonik Bratta. Jest w kancelarii? – zagadnąłem przechodzącego obok księdza w obszarpanej na brzegach sutannie.
– J-jest – odpowiedział dopiero po chwili, wpatrzony w srebrny, połamany krzyż wyhaftowany na moim kaftanie.
– W swoim biurze?
– Tak… Chyba tak…
Skinąłem mu głową i poszedłem dalej. Na księdza kanonika natknąłem się, kiedy właśnie wychodził z gabinetu. Gdy mnie zobaczył, i to w dodatku ubranego w strój służbowy, otworzył szeroko oczy. Wydawało mi się, że również zbladł, choć może były to tylko moje pobożne życzenia.
– Nie spieszcie się, kanoniku – powiedziałem serdecznie – bo, niestety, zajmę wam chwilę…
Bez słowa otworzył drzwi i wszedł pierwszy, zapraszając mnie do środka niedbałym gestem dłoni. Miał bardzo szczupłe i bardzo jasne palce, a na środkowym nosił skromny pierścień z szarym kamykiem w środku.
– Co was sprowadza? – zapytał, siadając na rzeźbionym krześle pod oknem i nie proponując mi, bym również usiadł. Zrobiłem więc to bez jego zezwolenia.
– Służba – westchnąłem. – A konkretnie polecenie Jego Ekscelencji, aby zbadać sprawę, która się toczyła przeciwko heretykom, a w której uczestniczyli mistrz Folken i pisarz Hausmann. A wyście byli, jak mniemam, prowadzącym przesłuchania…