– A gdybym napisał sztukę o heretykach? – Przysunął się nieco bliżej mnie i obniżył głos. – O tym, jak straszne wymyślają plugastwa i jak potem pełni skruchy płoną w zbawczym ogniu oczyszczenia? Zbawczym ogniu oczyszczenia – powtórzył sobie nieco ciszej, widać po to, aby zapamiętać sformułowanie.
– Przedstawiłbym mordercze intrygi i podłe knowania. – Wyraźnie zapalał się do pomysłu. – Ukazałbym niewinną dzierlatkę zakochaną w młodzieńcu, który jest zamaskowanym heretykiem. On próbuje splugawić jej duszę i ciało, ona wydaje go sprawiedliwości, gdyż obowiązek przedkłada nad miłość…
– A potem zakochuje się w powabnym, mądrym inkwizytorze – dopowiedziałem poważnym tonem.
– No, nie wiem… – Zastanowił się, pocierając policzek, i dopiero po chwili zorientował się, że tym razem naprawdę z niego kpię. – Nie sądzicie, że to dobry temat? – zapytał niemal obrażonym tonem.
Obok nas jakiś pijak chlupnął w błotnistą kałużę, opryskując przechodzącego nieopodal młodego szlachcica oraz jego służącego. Szlachcic zaklął szpetnie i zaczął okładać nieszczęśnika szpicrutą, zaś służący stał tuż za nim i powtarzał przestraszonym tonem:
– Wasza wielmożność się zgrzeje i co ja powiem ojcu waszej wielmożności… Bardzo proszę, przestańcie, panie…
– To jest wasz temat. – Pokazałem. – Publiczność pęknie ze śmiechu.
Przyglądaliśmy się przez chwilę, jak młodzieniec okłada pijaka, który komicznie jęczał i zakrywał głowę rękami, by osłonić twarz przed ciosami. Próbował wstać, ale zagmerał tylko butami w błocie i rymnął w nie z powrotem.
– Mógłby być jego dziadkiem – westchnął Ritter. – Czy godzi się tak bić starego człowieka?
– Ochlapał mu płaszcz. Nie zauważyliście? – spytałem, gdyż widziałem już, jak za mniejsze przewiny zabijano na ulicach Hezu.
Poeta wzruszył ramionami i odwrócił wzrok.
– Nie mogę na to patrzeć – mruknął. – Przemoc budzi we mnie obrzydzenie, choć nie wiem, czy wy jako inkwizytor rozumiecie podobną wrażliwość duszy.
Pijak nie zdołał się dobrze osłonić, dostał szpicrutą w ucho i zakwiczał szczególnie przeraźliwie, a spod siwej szczeciny spłynęła mu strużka krwi. Kilku przyglądających się scenie wyrostków parsknęło głośnym śmiechem.
– Mógłby już przestać – rzucił zniecierpliwiony Ritter, myśląc zapewne o szlachcicu.
– Oczywiście, że rozumiem – odparłem. – Jestem człowiekiem łagodnym i serdecznie boleję, że moje obowiązki zmuszają mnie czasem do gwałtowniejszych uczynków. Ale widzicie, niekiedy miłosierdzie lub modlitwa nie wystarczają. Któż nam dał lepszy przykład w tej mierze, jak nie Jezus?
Ritter siorbnął głośno z kufla. Od strony płotu nie słychać już było jęków, a tylko zduszone sapanie szlachcica, świst szpicruty i biadolenie służącego, który próbował odciągnąć swego pana.
– Zabije go – westchnął Ritter i znowu przechylił kufel do ust.
– Kogóż to może obchodzić? – zapytałem. – Trupy dziesiątków takich jak on wywożą w nocy z miasta i grzebią w Dołach.
Poeta wysączył piwo do dna, wzdychając przy tym po raz kolejny.
– Macie chwilę czasu? – spytał. – Może zechcecie rzucić okiem na przedstawienie, które przygotowujemy? To rycerski romans – dodał. – I wierzcie lub nie, ale obyło się bez ingerencji biskupiej kancelarii.
– Coś takiego! Chyba jakieś niedopatrzenie – zażartowałem. – Ale z przyjemnością przyjrzę się waszej pracy, Heinz. – Dopiłem piwo i odstawiłem kufel z trzaskiem na blat. – Rzygać się chce od tych szczyn.
Wyszliśmy na ulicę, gdzie młody szlachcic z wyraźnym już wysiłkiem tłukł nieruchomy, bury i zabłocony tłumok leżący w kałuży. Stary pijak nawet się nie ruszał, a wokoło zebrała się gromadka gapiów.
– Dajcie pokój – powiedziałem, przechodząc. – Dostał już za swoje.
Szlachcic przerwał na chwilę i zamarł ze szpicrutą uniesioną nad ramieniem. Miał zaczerwienione policzki i pucułowatą twarz, wykrzywioną teraz w gniewnym grymasie. Jasne, rzadkie loczki przykleiły mu się do spoconego czoła.
– A co wam do tego? – warknął. – Idźcie swoją drogą, jeśli sami nie chcecie oberwać…
– Zważajcie na słowa, mówicie do funkcjonariusza Świętego Officjum, człowieku – wygłosił scenicznym szeptem Ritter, a młody szlachcic przełknął gwałtownie ślinę. Gapie zaczęli się szybko rozchodzić.
– Macie zapewne rację – powiedział szlachcic pojednawczo po chwili zastanowienia. – Ale patrzcie, jak mi ubłocił płaszcz – dodał oskarżycielskim tonem.
Świsnął jeszcze raz szpicrutą w powietrzu, jakby pokazując, że niespecjalnie przejmuje się, z kim ma do czynienia, po czym obrócił się w stronę służącego.
– Wracamy do domu – rozkazał. – Nie pokażę się pani Giselle w takim stanie.
Odmaszerował, wyprężony jak struna, tłukąc szpicrutą po cholewie buta. Nie zaszczycił już nas nawet spojrzeniem.
– Przynajmniej spełniliśmy dobry uczynek, ratując życie człowieka – powiedział Ritter, kiedy skręciliśmy w ulicę wiodącą do miejsca, gdzie jego trupa odbywała próby.
– Spełniliśmy? – mruknąłem. – Niech i wam będzie, że spełniliśmy… Ale nie chodziło o życie tego pijaka, panie Ritter. Ja po prostu nie lubię bezcelowego okrucieństwa. Przemoc musi być jak ostry miecz, wymierzona prosto we właściwy punkt. Tylko wtedy można ją uzasadnić. Nasz Pan pokarał tych, którzy przybili Go do Krzyża, i tych, którzy szydzili z Jego męki, lecz nie sądzę, by gniewał się, iż zachlapano Mu płaszcz.
– Nie każdy odnajduje w sobie pokorę i cierpliwość Jezusa – odparł poeta.
– Święta prawda – przyznałem.
* * *
Scena, na której teatr Rittera odbywał próby, była ogromną, drewnianą szopą ogrodzoną krzywym płotem o przegniłych szczeblach. Przy wejściu stał na straży jeden z aktorów, gdyż trupy teatralne na ogół w miarę pilnie chroniły swych sekretów (a przynajmniej udawały, że tak czynią). Aktor miał na głowie rudą perukę i przyklejoną do szczęki sztuczną brodę o rozwidlonych końcach. W dłoni trzymał potężny, obosieczny topór. Widząc nas, machnął nim w powietrzu, a z łatwości, z jaką tego dokonał, poznałem, że topór musiał być drewniany, choć dla zmylenia widzów ostrze pomalowano srebrną farbą.
– Heinz! – zawołał. – Chodźże, chłopie wszyscy już czekają!
– Andreas Kuffelberg – przedstawił go Ritter z uśmiechem. – W przyziemnym świecie syn marnotrawny zacnej rodziny kupieckiej, lecz w uniwersum wielkiej sztuki Tankred Rudy, krwiożerczy wódz barbarzyńców.
– Hrrrragh! – zawył aktor, wznosząc oczy ku niebu i potrząsając toporem.
– Zaklęty ten topór wiedźmy jest darem
A obietnicę zyskałem od staruchy
Że ostrze tak zmyślnym pokryto czarem
Iż przetrwa wszelkie bitewne zawieruchy – wyrecytował chrapliwym głosem.
Zaklaskałem w palce, a on rozpromienił się i ukłonił.
– Mistrz Mordimer Madderdin ze Świętego Officjum – objaśnił go Ritter i zauważyłem, że z na poły ironicznym, na poły figlarnym uśmieszkiem czeka na reakcję towarzysza.
Kuffelberg jednak nie przejął się w najmniejszym stopniu jego słowami.
– Strzeżcie się, czarownicy, mrocznych postaci,
I blasku krzyża, co oczy oślepi
Strzeżcie się, wiedźmy, modlitw żarliwych
I stosu, co śmierć waszą oświeci – wyrecytował znowu.
Skrzywiłem się.
– Z tego, co wiem, zakazano odgrywania tego dramatu – powiedziałem. – I sądząc po rymach, chyba tym razem sztuka zyskała na wprowadzeniu cenzury.
Kuffelberg ryknął tubalnym śmiechem. Zauważyłem, że ma mocne, zdrowe i białe zęby – rzadko spotykana rzecz w naszych czasach.
– Jestem tylko aktorem, jak to mówią: komediantem – rzekł z udawaną pokorą. – I trudno mi oceniać wielką sztukę. W ogóle, jakąkolwiek sztukę. Choć to, co przygotowałeś, Heinz, podoba mi się. Aaaaargh – zaryczał znowu, obnażając zęby. – Jam jest Tankred Rudy, morderca dziewic i postrach biskupów!
– Odwrotnie – mruknął Ritter chłodnym tonem.