– Zabrałeś łopatę? – spytałem.
– Nic nie mówiłeś o łopacie – odparł po chwili obrażonym tonem.
– Jasssne – rzekłem. – No to możesz zacząć kopać tam. – Wskazałem mu miejsce kilka metrów na prawo od brzegu.
– Czym mam kopać? – Spojrzał na mnie, marszcząc czoło.
– Skoro nie zabrałeś łopaty, pewnie rękoma – wyjaśniłem pogodnie.
Chwilę jeszcze wpatrywał się we mnie, potem powiedział „aha” i uklęknął w miejscu, które wskazałem. Zaczął rozgrzebywać ziemię dłońmi. Ja tymczasem zdjąłem buty i onuce, usiadłem na jednym z głazów i włożyłem stopy do lodowatej wody. Od razu zrobiło mi się lepiej.
– Bardziej na prawo – rozkazałem, przyglądając się, jak Kostuch grzebie w ziemi. – I prędzej, na miecz Pana, nie mamy całego dnia…
Fuknął coś z niezadowoleniem, ale zaczął kopać nieco szybciej. Przymknąłem oczy i obróciłem twarz w stronę słońca.
– Mam! – Z bezmyślenia wyrwał mnie wrzask Kostucha. Uniosłem powieki.
– Co masz? – spytałem.
– Kość! – Machnął w powietrzu wygrzebaną z ziemi piszczelą, jakby to była magiczna różdżka.
– No to jesteśmy w domu. – Wstałem i, nie zakładając butów, podszedłem do niego. – Kop w górę, a znajdziemy resztę.
Wziąłem od niego piszczel i przyjrzałem się jej uważnie. Trudno było nie dostrzec, że kość była gładka, oczyszczona z wszelkiego mięsa, ścięgien i krwi. Dostrzegłem ślady zębów. Z całą pewnością nie były to wilcze kły, ani tym bardziej niedźwiedzie. Po pierwsze, zwierzęta nie objadłyby gnata tak dokładnie i nie pozostawiły samej kości w stanie niemal nienaruszonym. Po drugie, ktoś wyraźnie zeżarł zwłoki, a potem niejadalne resztki pieczołowicie zakopał. A w ten sposób mógł postąpić tylko człowiek. I odkrycie tegoż właśnie faktu wydało mi się nad wyraz interesujące, chociaż zwiastowało również nieliche kłopoty.
– O, następna…
Tym razem Kostuch odkopał miednicę. Przyjrzałem się jej uważnie.
– Tatuńcio – powiedziałem. – Szukajmy teraz mamuńci.
Zaśmiał się chrapliwie i zagrzebał w ziemi ze zdwojonym zapałem. Sądził chyba, że zbliżamy się do celu naszej misji. Niestety, ja nie ośmielałem się być aż takim optymistą, gdyż znalezienie ogryzionych kości po rodzicach Johanna i Margerity tylko komplikowało sprawę.
Usiadłem obok i przyglądałem się, jak Kostuch wyjmuje po kolei kości. Piszczele, miednice, żebra, czaszki. Ułożyłem z tego wszystkiego dwa całkiem zgrabne szkieleciki. Efekt psuł tylko fakt, że zwłaszcza na czaszkach ślady ugryzień były aż nazbyt widoczne.
– Ej, już wszystko – powiedziałem, kiedy mój towarzysz nie przerywał kopania. – Co byś chciał jeszcze znaleźć? Trzecią głowę?
– Wesołek – burknął i nagle zamarł z palcami w ziemi. – Czekaj, Mordimer, mam coś…
– Może kreta? – poddałem.
I wtedy Kostuch wyciągnął następną czaszkę, a ja zagapiłem się na nią, zdumiony.
– Na miecz Pana – mruknąłem w końcu. – Kogo tu jeszcze zabito?
– Coś ona mała. – Kostuch oglądał czaszkę pod słońce.
– Przecież chłopi nie mówili, żeby ktokolwiek jeszcze zaginął – rzekłem w zasadzie do własnych myśli, a nie do Kostucha. – Ani kobieta, ani dziecko. Może to jakieś stare kości?
– Spójrz no. – Kostuch wyciągnął czerep w moją stronę. – Znowu zęby…
I faktycznie, czaszka została tak samo dokładnie ogryziona, jak pozostałe dwa, kompletne już, szkielety.
– Dobra, kop dalej – nakazałem i sam przykucnąłem, rozgrzebując ziemię dłońmi, bo cała sprawa zaczynała mnie coraz bardziej ciekawić.
Po dłuższej, wytężonej pracy odnaleźliśmy jeszcze dwa szkielety. Oba były małe, więc z całą pewnością musiały należeć do dzieci. Do chłopca oraz dziewczyny.
– Może to jakieś dzieciaki z innej wioski – zastanowiłem się. – Albo te wieprze nie powiedziały nam o innych zaginięciach.
– Ślepy by powiedział – burknął Kostuch.
No i rzeczywiście miał rację. Wolfi Łamidąb (którego Kostuch niesłusznie nazywał ślepym, bo miał on przecież bielmo tylko na jednym oku) wyraźnie nam sprzyjał i z całą pewnością nie zataiłby tak ważnej informacji.
– Co tu się wyprawia? – Wstałem i przyjrzałem się szkieletom z góry. – Dwoje dorosłych, dwoje dzieci, ale przecież Johann i Margerita żyją, chyba że ja mam już zwidy…
Kostuch, wyraźnie mało zainteresowany moimi rozważaniami, usiadł nad brzegiem jeziorka i zdjął buty. Smród doleciał mnie, pomimo że stałem kilkanaście kroków od niego. Skrzywiłem się i odsunąłem dalej. Tymczasem Kostuch włożył stopy do jeziorka, bardzo ostrożnie, jakby mogły mu się w nim rozpuścić. Po chwili uśmiechnął się i zagmerał paluchami w wodzie.
– Dobrze się czasem wykąpać – stwierdził z zadumą – bo, czekajże no, kiedy ja się kąpałem ostatni raz? W Hezie na święto Zstąpienia? Co, pamiętasz może, Mordimer?
Westchnąłem tylko i znowu kucnąłem nad wykopanym przez nas dołem. Zacząłem przesypywać ziemię przez palce.
– Piątego już nie znajdziesz. – Zaśmiał się Kostuch i podrapał po brodzie. – A zresztą może i tak, co?
Odrzuciłem na bok brązowy kamyczek i nagle zorientowałem się, że to wcale nie był kamyczek. Zanurkowałem w trawę i szybko namacałem okrągły kształt. Uniosłem go do słońca.
– Pierścionek – powiedziałem. – Miedziany pierścionek z literą „M”.
– Miedziany? – Kostuch nawet nie odwrócił się w moją stronę, tylko z pogardą wzruszył ramionami. – Co ci, Mordimer, po miedzianym pierścieniu? Weź go wyrzuć…
– Mały. – Przyjrzałem mu się z bliska. – Ot, taki na palec dziecka albo dziewczyny. Ha! – Schowałem pierścionek w zanadrze.
* * *
Do wioski wróciliśmy późno, gdyż najpierw kazałem Kostuchowi zakopać szkielety, a potem odmówiłem nad grobem krótką modlitwę, polecając Bogu dusze nieszczęsnych ofiar. Nie zamierzałem przerażać chłopów wieściami o odnalezionych szczątkach, zwłaszcza że ślady zębów na kościach niepokoiły nawet mnie. Czyżby istniał w tej głuszy i na tym pustkowiu kult kanibali? A jeśli istniał, czy zjadali ludzkie mięso jedynie dla kulinarnej podniety, czy też kryła się w tym część mrocznego obrzędu lub magicznego rytuału? W dodatku człowiek jest dość dużym stworzeniem, a tutaj oczyszczono z mięsa kości czterech osób. Trudno było więc nie zgodzić się z tezą, iż był to naprawdę obfity obiad, nawet dla kogoś dysponującego ogromnym apetytem!
Zakazałem Kostuchowi wspominać komukolwiek, co widzieliśmy, a on poklepał się po głowie.
– Już zapomniałem – odparł z krzywym uśmiechem.
Roześmiałem się, gdyż miał to być dowcip. Kostuch, bowiem, nigdy niczego nie zapomina i muszę przyznać, że jego niezwykłe zdolności czasem się przydawały. Choć nie za bardzo wyobrażam sobie, jak ja sam mógłbym żyć z wieczną pamięcią o wszystkich, nawet najmniej istotnych wydarzeniach z mojego życia. Czy nie czułbym się, jak na szczycie przeogromnego śmietnika, gdzie wśród nieogarnionej sterty rupieci ukryto prawdziwe skarby? No, ale na korzyść Kostucha przemawiał fakt, że bez trudu potrafił wydobyć z otchłani każdą informację, której potrzebowałem, więc jakoś przez ten śmietnik się przekopywał.
Kazałem mu wrócić do bliźniaków, a sam podjechałem na skraj wioski, gdzie tuż przy brzozowym zagajniku stała chałupa Wolfiego Łamidęba.
– Dostojny panie… – Były żołnierz zerwał się znad paleniska, gdzie pichcił coś w osmolonym kociołku. – Może chcecie pojeść? Czym chata bogata…
Przysiadłem na ściętym i wygładzonym pniu, który zastępował w tym skromnym wnętrzu krzesło.
– Na zdrowie – odrzekłem. – Nie jestem głodny. Ale może napijesz się ze mną?
Wyciągnąłem ku niemu bukłak z gorzałką, a on uśmiechnął się, skłonił w podziękowaniu głowę i łyknął, aż zagulgotało. Przymknął powieki.
– Śliwkowa. Palona – powiedział z rozmarzeniem. – Człowiek na samym piwie nie wydoli, panie. Nijak… – Spojrzał na mnie pytająco, a ponieważ skinąłem z uśmiechem, więc wydudlił jeszcze jeden potężny łyk.
– Popatrz no, Wolfi. – Wyciągnąłem z kieszeni miedziany pierścionek. – Widziałeś kiedyś ten przedmiot?