Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nie zauważyłem jednak żadnych śladów czarnoksięskiej działalności: wyobrażających ludzi laleczek, trujących odwarów, tajemnych symboli czy zwierzęcych czaszek. Nawet zioła (a przyjrzałem im się uważnie) w znakomitej większości były najzupełniej nieszkodliwe lub wręcz lecznicze. Owszem, niektóre z nich odpowiednio przyrządzone i w dużej dawce mogły spowodować chorobę lub śmierć, ale część ziół już ma to do siebie, iż można je stosować zarówno jako leki, jak i trucizny.

Kostuch z bliźniakami towarzyszyli mi tylko przez chwilę, rozejrzeli się po wnętrzu, a kiedy nie zobaczyli ani nie wyczuli nic podejrzanego, wyszli z powrotem przed chatkę, gdzie w bezpiecznej odległości zgromadziło się rozgadane i podekscytowane chłopstwo. Nie sądziłem jednak, by stało się teraz cokolwiek, o czym będą mogli rozprawiać w długie, zimowe wieczory.

– Johann! – zawołałem przez próg. – Chodź no tu, chłopcze.

Zbliżył się posłusznie, ale musiałem niemal go wciągnąć do środka, gdyż zaparł się na progu.

– To ten piec, prawda? – zapytałem.

– Tak, panie – szepnął.

– A gdzie pogrzebacz?

Rozejrzał się trochę przestraszony, a trochę bezradny.

– Nie wiem – odparł. – Rzuciłem go gdzieś w kąt i żeśmy uciekli…

– Rozplątałeś więzy na rękach siostry czy je rozciąłeś?

– Rozplątałem, panie.

Pokiwałem tylko głową, gdyż badając wcześniej chatę, nie dostrzegłem żadnych sznurów, którymi można byłoby kogokolwiek skrępować.

– Czy piec był nagrzany, kiedy wiedźma chciała wrzucić tam twoją siostrę? Czy na palenisku płonął ogień?

Patrzył na mnie, jakby nie do końca rozumiał moje słowa, i zdawało mi się, że w jego oczach dostrzegam oprócz obawy szczyptę wrogości. Ale ta wrogość momentalnie zniknęła i oczy Johanna zaszły łzami.

– Nie pamięęętam… – zaszlochał.

– Dobrze, chłopcze. – Wyprowadziłem go przed chatę. – Margerita, moje dziecko, chodź do mnie – poprosiłem.

Dziewczynka wczepiła się w suknię tłustej kobiety, a ta złożyła ręce błagalnie na piersiach.

– Darujcie, panie, wszystko, co złe, jej się przypomni, niebożątku.

– Nie masz się już czego bać, dziecko – powiedziałem łagodnym tonem. – To tylko pusta chata. Możesz iść z nią – pozwoliłem babie, a ona z tego pozwolenia skwapliwie skorzystała.

Weszły za mną do środka, Margerita cały czas wtulona w kieckę opiekunki. Westchnęła rozpaczliwie, kiedy zobaczyła piec.

– Widzisz, to tylko pusta chata – powtórzyłem uspokajająco. – Ale powiedz mi, moja miła, co się stało, kiedy twój dzielny brat uderzył czarownicę?

– Krzyknęła – zaszeptała Margerita, nie patrząc w moją stronę. – I upadła…

– A co się stało z pogrzebaczem?

– Jonni rzucił go gdzieś w kąt i żeśmy uciekli… – odparła po chwili.

Zmarszczyłem lekko brwi, ale nic nie powiedziałem.

– Byłaś związana, prawda? Czy Johann przeciął sznury nożem?

Powiedziała coś cichusieńko i prosto w suknię kobiety, więc nie dosłyszałem słów.

– Powtórz, proszę.

– Rozplątał – mówiła nadal cicho, ale tym razem zrozumiałem.

Baba poklepała ją uspokajająco po ramieniu i zagruchała coś czule.

– Jak wiedźma chciała cię wrzucić do pieca – kiedy dopowiadałem te słowa, dziewczynka wybuchnęła cichym łkaniem, więc cierpliwie odczekałem, aż przestanie – czy ogień płonął na palenisku?

Rozpłakała się jeszcze głośniej i jeszcze bardziej rozpaczliwie.

– Nie pamięęętam… – wyszlochała.

– Dajcie pokój dziecince. – Spojrzałem zdumiony w stronę baby, gdyż pozwalała sobie na stanowczo zbyt wiele. – Nie widzicie, panie, że malutka od ducha odchodzi?

– Dobrze – odparłem. – Jeszcze jedno pytanie, dziecko. Ci inni, o których mówiła wiedźma… Jak to z nimi było?

– Ktoś tam stał… Tylko cień żeśmy widzieli… – Pokazała dłonią przed chatę. – A ona chwaliła się, że zrobi ucztę dla wszystkich.

– Ale nie pobiegli za wami, kiedy uciekaliście?

Nic nie odpowiedziała, tylko wtuliła się w opiekunkę, a ja mogłem oglądać jedynie targane szlochem szczupłe ramiona.

– Możecie już iść – pozwoliłem, gdyż wiedziałem, że nie uzyskam niczego więcej.

Wyszedłem zaraz po nich i zbliżyłem się do bliźniaków oraz Kostucha, którzy leżeli w trawie pod drzewem i raczyli się zawartością bukłaka.

– Wracamy – rzekłem.

– A to-to? – Pierwszy wskazał palcem chałupę.

– Niech stoi. Może się komuś przyda.

– Czułem kogoś – mruknął Drugi, wpatrując się bezmyślnie w niebo.

– Pewnie Kostucha – zażartowałem, bo odór bijący od mojego przystojnego towarzysza niemal zatykał dech w piersi.

– Ktoś nam się przyglądał, Mordimer – rzekł niezrażony Drugi, ale nadal nie raczył na mnie spojrzeć.

– Kto, bliźniak, na miecz Pana? Tu cała wieś się w nas wgapia!

– Ktoś. – Machnął dłonią, a potem wzruszył ramionami. – Nie wiem.

– Dziękuję – powiedziałem zgryźliwie. – Dźwiganie ciężaru twojej pomocy naprawdę nie jest na moje słabe barki.

Niemniej słowa Drugiego dały mi do myślenia, gdyż obaj z bratem mieli szereg niezwykłych zdolności, których często nie potrafili jednak właściwie wykorzystać. Bliźniak zapewne przypadkowo wyśledził osobę dysponującą mocą magiczną, gdyż tylko to mogły oznaczać jego słowa „czułem kogoś”. Kto więc przyglądał się z głębi lasu naszej pracy? Prawdziwa czarownica? Duch spalonej ofiary? A może Drugi miał omamy?

– Szkoda tylko, że nie przyszło ci do głowy podnieść dupska i pójść za tropem – dodałem.

– Przyszło – odparł bliźniak i rozgryzł źdźbło trawy. – Ale potem niby poszło…

– A to bardzo się cieszę – rzuciłem złośliwie i poszedłem w stronę koni, pytając Pana, za jakie grzechy aż tak mnie doświadcza.

* * *

Rodzice Margerity i Johanna nie wracali trzeci dzień, więc dla każdego musiało być jasne, że nie wrócą już nigdy. Gdzieś w lesie, rzece albo na mokradłach musiały leżeć ich zwłoki. Ale spróbujcie znaleźć na tak wielkim obszarze dwa trupy… Baaa, życzę szczęścia. Bez szkolonych w tropieniu psów rzecz wydawała się zupełnie niemożliwa, a nawet z psami bardzo, ale to bardzo trudna.

Jednak dzięki łasce Pańskiej zostałem obdarzony pewnymi zdolnościami, które miałem już okazję nie raz i nie dwa wypróbować. Nie korzystałem z tych mocy zbyt pochopnie ani zbyt chętnie, gdyż doświadczenie nauczyło mnie, że za wszystko trzeba płacić. A ja płaciłem bólem, strachem i nazbyt bliskim obcowaniem z siłami, od których najchętniej trzymałbym się z daleka.

– Potrzebna mi jest rzecz, będąca ich własnością – wyjaśniłem Wolfiemu. – Coś, do czego byli przywiązani. Medalionik, świąteczna chusta, cokolwiek…

– Ha! – Myślał moment, a potem klepnął się w czoło dłonią. – Siekiera! Tak, panie, jego siekiera! Mówił, że nie ma na świecie lepszej, dom nią zbudował…

Siekierę znaleźliśmy w domu Johanna i Margerity. Leżała w skrzyni zbitej z nieheblowanych desek. Wziąłem ją do rąk i pogładziłem wyrobione, gładkie stylisko oraz nadspodziewanie dobrze utrzymane ostrze. Narzędzie było wypolerowane, lśniące i nosiło ślady ostrzenia. Właściciel musiał o nią naprawdę dbać.

– Dobrze – powiedziałem. – Zabiorę ją.

Wyrzuciłem chłopaków z zajmowanej przez nas chaty bednarza i kazałem pilnować, by pod żadnym pozorem nikt obcy nie wszedł do środka. Usiadłem na klepisku i położyłem siekierę na kolanach. Zamknąłem oczy. Głaskałem ją delikatnie, czując pod opuszkami palców gładź drewnianego styliska oraz chłód żelaznego ostrza. O tak, w tym przedmiocie była moc. Właściciel przelał na niego swe myśli i uczucia, a ja niemal widziałem, jak cierpliwie szlifuje krawędź na osełce i bada palcami, czy stała się wystarczająco ostra. Ta siekiera mogła mnie doprowadzić do ojca Johanna i Margerity, gdyż łączyła ją z właścicielem niewidzialna, duchowa więź. Więź, która z całą pewnością przetrwała nawet jego śmierć, chociaż z każdym dniem i z każdą godziną słabła. Westchnąłem i uklęknąłem, kładąc narzędzie obok siebie. Znowu zamknąłem oczy. Dłonie złożyłem na piersiach.

44
{"b":"100542","o":1}