– Mathias? – poddałem. – I jak dalej?
– Mathias Litte – dodał skwapliwie. – Dobry człek, powiem ja wam…
– Dziękuję ci, Kurt – rzekłem serdecznie. – Posiedzisz sobie jeszcze przez noc, a rano cię wypuszczą. Może tak być?
Pokiwał gorliwie głową.
– Niech Bóg Wszechmogący jaśnie pana prowadzi – powiedział i z oczu znowu polały mu się łzy.
Wyszedłem i zamknąłem za sobą drzwi izby na klucz. Cóż, należało pójść tropem pomocników grabarza. Sprawdzić, kim są Rudi oraz Mathias Litte. Na początek postanowiłem zainteresować się tym drugim, gdyż tak, jak już powiedziałem, intencje ludzi nie żądających pieniędzy za przysługi budzą moje głębokie podejrzenia. Być może grzeszyłem niewiarą w istoty, które stworzono wszak na obraz Pański, ale miałem serdeczną nadzieję, że Pan daruje mi te wątpliwości, widząc skuteczność mych działań.
* * *
Kostuchowi kazałem usiąść w karczmie i zasięgnąć języka u miejscowych, bo jak słusznie twierdził rycerz de la Guardia, zawsze warto się dowiedzieć, kto w miasteczku jest uznawany za cudaka, czy stroni od innych ludzi. Kostuch nie był, co prawda, wymarzonym wywiadowcą, gdyż jego ponury charakter, szpetota i smród bijący od nigdy nie mytego ciała czyniły go mało pożądanym kompanem w wykwintnym towarzystwie. Miałem jednak nadzieję, iż bywalcom stolpeńskiej oberży nie będzie to wszystko przeszkadzało, zwłaszcza kiedy piwo lub wino zaszumią im w głowach. Oczywiście, zwykle w podobnych celach wysyłałem bliźniaków, ale teraz nie miałem innego wyboru, jak skorzystać z pomocy Kostucha. Spisał się zresztą nad wyraz dobrze i oprócz wielu nic niewartych plotek przyniósł również interesujące wieści na temat Mathiasa Litte. Wieści, które należało sprawdzić na miejscu.
Szybko wywiedziałem się, iż Mathias Litte wraz z żoną mieszkali w małym domku na obrzeżach miasteczka. Skierowałem się w tamtą stronę i przyjrzałem gospodarstwu. Parterowy dom otoczony był drewnianym płotkiem o wyblakłych na słońcu sztachetach, a w niewielkim ogrodzie zauważyłem kilka drzew owocowych, studnię o kamiennej cembrowinie i zielnik, z którym obiecałem sobie zapoznać się dokładniej, jeśli tylko zajdzie taka konieczność. Na razie jednak pchnąłem furtkę. Spod jednego z drzew uniósł się wielki pies o posiwiałym pysku i przyjrzał mi się otępiałym wzrokiem. Po chwili opadł z powrotem na brzuch, złożył mordę na łapach i przymknął oczy, całkowicie ignorując moją obecność.
– Tyle na temat domowego bezpieczeństwa – mruknąłem do siebie.
Podszedłem do drzwi i zastukałem w nie mocno. Raz i drugi, a kiedy nikt ze środka nie odpowiadał, również trzeci. Wreszcie usłyszałem w sieni powolne, szurające kroki.
– Kto tam? – zapytał męski, zmęczony, głos.
– Szukam Mathiasa Litte – odparłem.
– No to żeście znaleźli – usłyszałem po chwili milczenia. – Czego chcecie?
– Nazywam się Mordimer Madderdin i jestem licencjonowanym inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu – rzekłem. – Będziecie uprzejmi wpuścić mnie do środka?
Za drzwiami nastała długa cisza. W końcu mężczyzna westchnął ciężko i usłyszałem chrobot klucza w drzwiach.
– Czemu nie? – odparł zrezygnowanym tonem. – Choć, dalibóg, nie wiem, czego może u mnie szukać Święte Officjum…
Nie zamierzałem, rzecz jasna, odpowiadać na tak postawione pytanie, chociażby dlatego, że Inkwizytorium zawsze ciekawe jest tego, jak żyją zwyczajni ludzie. Zwłaszcza w miasteczku, w którym dzieją się nadzwyczajne rzeczy.
Mathias Litte uchylił drzwi i przyglądał mi się przez wąską szparę. Oględziny wypadły widać po jego myśli, gdyż otworzył je szerzej. Teraz dopiero z cienia wyłoniła się zmęczona, chuda i przeorana zmarszczkami twarz. Mężczyzna miał podsiniałe oczy, a długi nos oraz wybijająca się z długiej szyi grdyka nadawały mu wygląd nastroszonego ptaka.
– Wejdźcie, panie – mruknął głosem, w którym nie było ani krztyny entuzjazmu.
Cofnął się o krok i machnął dłonią w geście, który w jego mniemaniu miał być zapewne zaproszeniem.
Wszedłem do sieni cuchnącej zbutwiałym drewnem i skierowałem się za Mathiasem, który poprowadził mnie do mrocznej izby, gdzie nie było nic prócz szerokiej deski ułożonej na drewnianych kozłach, nadpalonej skrzyni oraz paleniska, na którym żarzyły się grube, brzozowe szczapy. Rozejrzałem się, na czym można by usiąść, ale ponieważ nie znalazłem nie tylko krzesła, ale nawet byle zydla, stanąłem pod ścianą.
– Bieda, panie. – Litte zauważył mój wzrok. – Wszystko posprzedawalim. Żona chora…
Czyż nie było tym bardziej dziwne, że człowiek tak biedny nie żądał pieniędzy za pomoc w pochówku zmarłych?
– A gdzie ona? – zagadnąłem.
Wskazał palcem grubą, poszarzałą kotarę.
– A tamże leży – mruknął. – W komórce.
– Na co jest chora?
– A bo to wiadomo? – Wzruszył ramionami. – W piersiach coś jej tak… – urwał, szukając słowa – rzęzi. Nie wstaje już z rok z okładem.
Podszedłem do kotary i zajrzałem za nią, nie pytając o zgodę gospodarza. W ciemnym pomieszczeniu na rozgrzebanym barłogu leżała kobieta o siwych, skudłaconych włosach i ziemistej twarzy. Miała przymknięte oczy i nie sądzę, aby mnie słyszała. Poczułem ostry smród zastarzałego potu oraz moczu. Cofnąłem się.
– Kurt Bachwitz nie może się was nachwalić – powiedziałem, uważnie patrząc na Mathiasa. – Jak to go wspieracie w ciężkiej pracy.
– Ludzie powinni sobie pomagać… – odparł, uciekając ze wzrokiem.
– O, tak – rzekłem. – Z całą pewnością.
Byłem niemal pewien, mili moi, że mam przed sobą złodzieja zwłok. Jednak nie wyglądał na czarownika przygotowującego z ludzkich ciał straszliwe ingrediencje lub wykorzystującego je do preparacji obrzydliwych zaklęć mrocznej sztuki. Oczywiście, intuicja mogła mnie mylić i potrzebowałem dowodów. Człowiek pochopny i mniej cierpliwy zapewne wziąłby Litte na przesłuchanie, ale ja ośmielałem się sądzić, że dowody z rzeczy są o wiele bardziej przekonujące niż dowody z zeznań. Bo treść zeznań, cóż… zależy tylko od zdolności przesłuchującego.
– Podobnież Kurt ma kłopoty – powiedział Mathias cicho.
– Ano tak – rzekłem poważnie. – Przyznał, iż jest złodziejem zwłok, a części ludzkich ciał wykorzystywał do przygotowywania przerażających zaklęć godzących w życie i zdrowie mieszkańców Stolpen… Zostanie więc spalony na chwałę Bożą.
– Ależ to nieprawda! – zawołał Litte, a potem usiadł ciężko na skrzyni i ukrył twarz w dłoniach. – A zresztą, co ja tam wiem… – wymamrotał.
– Dlaczego nieprawda? – spytałem łagodnie. – Czy wiecie coś, co mogłoby pomóc waszemu przyjacielowi?
– Jaki tam przyjaciel… – żachnął się.
Ha, nie zdziwiła mnie taka postawa. Ludzie aresztowani przez Święte Officjum w sposób wręcz niepojęty, a za to błyskawiczny, tracili przyjaciół, rodziny oraz znajomych. Dawniej taki człowiek otoczony był wianuszkiem krewniaków i znajomków, a tu patrzcie… Nagle zostawał sam jak palec. Ponieważ część z tych podejrzanych lub oskarżonych opuszczała mury więzień uniewinniona, więc z całą pewnością zyskiwali oni nowe doświadczenie życiowe oraz nowe rozumienie słów takich jak: przyjaźń, miłość lub wierność.
– Jednak na tyle przyjaciel, że pomagaliście mu bez własnych korzyści – wyjaśniłem.
Ujrzałem, że Mathias Litte położył dłonie na kolanach i prawą dłonią przytrzymywał lewą, aby powstrzymać ich drżenie. Niepotrzebnie, gdyż i tak widziałem wszystko, co warte było zobaczenia.
– Co robiłeś z ciałami? – zapytałem ostro.
Poderwał głowę.
– Jjj-ja? – zająknął się.
– Tak. Ty! Co robiłeś z ciałami?!
Dolna warga drżała mu tak, jakby dostał ataku febry. Jego spłoszony wzrok powędrował w stronę ułożonych przy palenisku polan i wbitego w drewno toporka.
– Nie bądź głupi, Mathias – powiedziałem. – Pismo w swej mądrości mówi: Nie możemy dokonać niczego przeciwko prawdzie, lecz wszystko dla prawdy. Pamiętaj, że tylko szczere wyznanie win może cię uratować.