Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Jesteśmy prawie na miejscu – obwieścił Kostuch ponuro. – Gdzieś tu są wszyscy… – zamilkł na chwilę – niedaleko nas – dodał.

– Ha – Pierwszy odetchnął z ulgą.

Wiedziałem, iż pocieszająca jest dla niego myśl, że za chwilę będzie miał do czynienia z ludźmi. Z konkretnymi postaciami z krwi i kości, które można potraktować mieczem lub sztyletem, połamać im kości lub odrąbać głowy. Nie chciałem go wyprowadzać z błędu, gdyż ja wiedziałem, że za tymi ścianami możemy spotkać nie tylko ludzi. Ale cóż było robić? Musieliśmy iść dalej, skoro w ogóle weszliśmy na tę drogę.

– Sprawdź – rozkazałem Pierwszemu.

Pierwszy przylgnął do muru i rozpostarł ręce. Wyglądał, jakby go ukrzyżowali na ścianie. Wpadł w trans i nagle oczy zapadły mu się, pozostawiając same białka. Mruczał coś cicho do samego siebie, palce wbijał w mur tak silnie, że zaczęły krwawić, a z ust ciekła mu ślina zmieszana z krwią. W końcu opadł na ziemię niczym stary łachman.

– Widziałem – wyszeptał z trudem. – Jak się tu przebijemy… – urwał i zachłysnął się powietrzem.

– No! – ponagliłem go.

– Będziemy w ich sali… na górze.

Mieliśmy ze sobą oskard, ale trudno sobie wyobrazić, aby nikt nie usłyszał, że wyrąbujemy korytarz przez ten gruby, stary mur. Mogliśmy też iść dalej, tak jak prowadził tunel, ale głowę bym dał, że ukryto w nim jeszcze jakieś niespodzianki. No, i umarli drugi raz mogą się nie przestraszyć. W końcu, jak do tej pory mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu. Elia i jej towarzysze z całą pewnością poszli korytarzem prowadzącym w dół, ale oni byli chronieni od zła, które czaiło się w tych murach. Tymczasem my mogliśmy w każdej chwili zostać zaatakowani. A zaręczam wam, że nie chcielibyście nawet wiedzieć, jak wygląda atak umarłych. Tak więc Drugi musiał nam zrobić tunel i powiedziałem mu o tym.

– Proszę – jęknął – tylko nie to. Mordimer, proszę cię, przyjacielu.

Mój Boże, na jakie czułości mu się zebrało! „Przyjacielu”? Nie, bliźniak, nie jesteśmy przyjaciółmi, a nawet gdybyśmy nimi byli, wydałbym ci ten sam rozkaz. Chociaż doskonale wiedziałem, że Drugi może zginąć. Owszem, miał w sobie pewną moc, ale ogranicznikiem dla każdego, kto mocą dysponuje, jest fakt, iż każde jej użycie może go zabić. No, przynajmniej użycie mocy o tak wielkim natężeniu. A ja Drugiemu kazałem sięgnąć do samych rezerw ciała i umysłu. Do samego jądra, sedna i centrum.

– Zaczynaj – rozkazałem chłodno.

Jeśli Drugi umrze, zastąpi go Pierwszy. Miał mniej mocy niż brat, ale może da radę. A jeśli nie da, to na pohybel nam wszystkim! W końcu spytałem ich przed chwilą, czy chcieliby żyć wiecznie…

Pierwszy wsadził bratu w usta jakąś szmatę i przewiązał ją sznurem. Wiedzieliśmy jak to boli, a przecież nikt nie chciał, by krzyk Drugiego poruszył wszystkie kamienie w tych lochach. Odwróciłem się. Widziałem już raz, jak Drugi robi tunel i miałem dość tego widoku na całe życie. Te oczy wypełnione bólem i szalone. Krew i śluz wypływające z ust, nosa i uszu… Obiecałem sobie, że dam mu większą działkę niż innym. Należy mu się. Jeśli stąd wyjdziemy, rzecz jasna, a to wcale nie było pewne.

Usłyszałem stłumione wycie i wiedziałem, że Drugi zaczął. Knebel dobrze tłumił krzyk, ale w tym zduszonym, gardłowym wyciu było tyle cierpienia, że nie wiem, czy kiedykolwiek w życiu spotkałem się z podobną męką. Nie jestem świętym i nie raz widziałem tortury, nie raz też torturowałem sam, ale nawet człowiek, któremu laliśmy na jądra płynną siarkę, nie cierpiał tak strasznie. W dodatku ja czułem jego ból. Nie tylko słyszałem. On świdrował gdzieś w głębi mojej głowy, pojawiał się w wybuchach oślepiających kolorów, żgał najczulsze obszary mózgu igłami o rozpalonych ostrzach. Zagryzłem wargi do krwi, aby nie zacząć krzyczeć samemu. Tego by jeszcze brakowało, gdybym to ja nie umiał zapanować nad swymi odczuciami!

W końcu Drugi zemdlał i jego ból jeszcze tylko przez chwilę wibrował mi pod czaszką. Odwróciłem się i spojrzałem. Bliźniak leżał na ziemi, a jego brat – pochylony nad nim – zraszał mu twarz wodą z manierki. Drugi wyglądał strasznie. Jego twarz była alabastrowo biała, a niebieskie węzły żył pulsowały pod skórą, jakby były wielkimi, ożywionymi dziwną siłą glistami, chcącymi wydostać się na zewnątrz. Na domiar złego Drugi, mimo omdlenia, miał otwarte oczy i teraz z ich kącików spływała krew. Dawniej jego twarz wydawała się pucułowata, teraz kości policzków zdawały się przebijać napiętą i cieniutką jak pergamin skórę. Ale tunel wykopał uczciwy. Wysoki na metr i szeroki tak, że postawny mężczyzna mógł w nim swobodnie uklęknąć. Wszystko odbyło się bezszelestnie. Kamienie, cegły, zaprawa – zniknęły. Nie było żadnej kupy gruzu, a jedynie troszkę kamienistego pyłu na ziemi. Gdzie podziały się resztki muru? Któż to mógł wiedzieć? I kogo to, tak naprawdę, obchodziło? Ważne, że mieliśmy otwartą drogę do głównej sali – tam, gdzie Elia Karane i jej towarzysze oddawali się grzesznym uciechom.

Prześlizgnęliśmy się przez tunel Drugiego. Samego bliźniaka zostawiliśmy pod murem, bo nie było po co targać go tam, gdzie za chwilę odbędzie się walka. Podejrzewałem, że nie wydobrzeje szybko i będziemy musieli go nieść w drodze powrotnej. Jeśli w ogóle będzie jakaś powrotna droga. Zresztą wiedziałem, że z Drugim może nie być dobrze, niezależnie od tego, czy zaniesiemy go do Hez-hezronu i powierzymy opiece lekarzy, czy też nie. Mógł oszaleć albo zamienić się w warzywo. Ale miałem nadzieję, że po prostu obudzi się jutro, splunie i zapyta: „jak poszło, chłopaki? Mamy już pieniąchy?”

Znaleźliśmy się na czymś w rodzaju balkonu dla orkiestry. Pod nami była ogromna, rzęsiście oświetlona sala o podłodze wyłożonej różowym marmurem. Pośrodku sali stał nie pasujący zupełnie do wnętrza czarny kamień, a na nim leżała naga kobieta. Zgodnie z moimi przewidywaniami. To ona właśnie była w tobołku, który nieśli przyjaciele Elii. Zobaczyłem, że ofiara ma ręce i nogi przyśrubowane do głazu, a z ran sączy się krew do czterech naczyniek.

– Ale dają – szepnął Pierwszy.

Wokół krwawego ołtarza kiwało się w dziwnym tańcu sześć osób w jaskrawoczerwonych tunikach. Pod sufit unosił się mdlący dym kadzideł. Tańczący coś śpiewali, ale była to dziwaczna pieśń bez słów i melodii. Wśród nich zobaczyłem Elię Karrane. Piękną, złotowłosą Elię. Kostuch spojrzał na mnie.

– Ona ma być moja – powiedział gardłowym szeptem.

– Ona jest już tylko Pana Boga – odparłem smutno.

Pierwszy spojrzał na mnie z pytaniem w oczach. No cóż, musieliśmy zejść i dlatego cichutko przywiązaliśmy trzy liny do balustrady. Zeskoczyć będziemy musieli jednocześnie, bo jeden tylko Bóg wie, jakie niespodzianki czekają jeszcze na dole. I ześlizgnęliśmy się. A potem już z krzykiem i bronią w dłoniach pędziliśmy w ich stronę.

Wszystko stało się tak szybko, że nie zdążyli nawet drgnąć. Kostuch trzasnął jednego z mężczyzn głownią szabli. Bliźniak przyładował następnemu pałką w podbrzusze, a ja rzuciłem trzeciemu w twarz garść shersken i jednocześnie z półobrotu stuknąłem czwartego w głowę końcem kija. Trochę za mocno. Pękła jak dojrzały arbuz. Ale to wszystko ze zdenerwowania. W tym samym momencie Elia Karrane zaczęła krzyczeć, mężczyzna trafiony w podbrzusze przeciągle wyć, a oślepiony przeze mnie tarzał się po podłodze i tarł powieki. Bardzo źle. Jeśli wetrze shersken w oczy, nie będzie widział do końca życia. Na przykład nie zobaczy płomieni ogarniających przesuszone szczapy na własnym stosie. Piątym z mężczyzn okazał się mój znajomy szuler – Lohemerr, nazywany Merrym. Stał i trząsł się. Patrzył na mnie przerażonym wzrokiem.

– Na litość Boską, Mordimer – wyjęczał, jakby mógł sądzić, że Bóg może się litować nad kimś takim, jak on.

Elia okazała się odważniejsza, bo skoczyła w moją stronę, celując paznokciami w oczy, ale Kostuch podciął jej nogi i runęła na moje buty. Kopnąłem ją z całej siły w twarz i coś chrupnęło. Potem dowiedziałem się, że złamałem jej nos i szczękę. Pierwszy w tym czasie przyglądał się dziewczynie przyśrubowanej do kamienia. Była martwa albo w bliskim śmierci transie i miała zamknięte oczy.

7
{"b":"100397","o":1}