– Ale lalka – powiedział, przeciągając dłonią po jej piersiach. – Mogę… prawda, Mordimer?
Skinąłem głową, bo jej i tak nic już nie mogło zaszkodzić, a bliźniak lubił podobne zabawy.
– Ostrzegałem cię – zwróciłem się do Merriego – ale ty nie chciałeś słuchać słów przyjaciela. – Nie byłem co prawda jego przyjacielem, ale tak brzmiało lepiej.
Szuler usiadł na podłodze i ukrył twarz w dłoniach. Spod palców ciekły mu łzy. Było to zarówno żałosne, jak obrzydliwe.
– Nie robiliśmy nic złego – jęknął. – To zwykła ulicznica, Mordimer. Przecież jej nic nie warte życie nie mogło interesować Boga!
– Idioto – powiedziałem bez gniewu, bo Merry był już trupem. – Wzywaliście umarłych i składaliście ofiary z ludzi. Bogu i Inkwizytorium nie chodzi o życie tej dziewki, drogi przyjacielu. Chodzi tylko i wyłącznie o wasze nieśmiertelne dusze, które zbrukaliście i upodliliście. O wasze dusze, które bez naszej pomocy zawędrowałyby wprost do piekielnych czeluści!
– Jak mi możesz pomóc, Mordimer? – Oczy szulera były jak oczy skrzywdzonego psa.
– Będę z tobą rozmawiał tak długo, aż w głębi serca zrozumiesz swe winy, aż całym sobą, całą duszą, umysłem i ciałem, czy raczej tym, co z twego ciała zostanie, będziesz chciał odkupić grzechy i wyrzec się diabła. A wtedy, kiedy będziesz już pogodzony z Bogiem i ludźmi, oddam cię płomieniom, Merry.
– Czy warto, Mordimer? – wykrzyknął. – Dla niej? – Pokazał dziewczynę na kamieniu, nad którą sapał Pierwszy.
– Nic nie rozumiesz – odparłem i pokręciłem głową, bo wiedziałem już, że nasze rozmowy w Hez-hezronie, w lochach Inkwizytorium, przeciągną się. – Ale zrozumiesz, uwierz mi, zrozumiesz na pewno…
– Dostawaliśmy złoto, Mordimer. – Lohemerr uniósł głowę i widziałem, iż w jego oczach błysnęła nadzieja. Nie mógł się pogodzić z myślą, że tak naprawdę już umarł. – Dostawaliśmy złoto, dużo złota. Chcesz? Ile? Tysiąc koron? Pięć tysięcy? Dziesięć tysięcy? A może sto tysięcy, Mordimer?!
– Sto tysięcy? – zapytał Kostuch i widziałem, że w jego oczach zalśniły niebezpieczne błyski.
Założyłbym się, że nie do końca wyobrażał sobie, co można zrobić ze stoma tysiącami koron.
– Przynosiliśmy ofiary umarłym i dostawaliśmy pieniądze – wyjaśniał gorliwie Merry. – Raz tysiąc koron, potem pięć tysięcy, potem znowu dwa tysiące. Przyłączcie się do nas, do mnie, zabijcie ich, jeśli chcecie, ja wiem wszystko, ja…
Trzasnąłem go końcem kija w zęby i padł na plecy.
– Kostuch – powiedziałem łagodnie – nie bądź głupi. Za wszystko trzeba kiedyś zapłacić. Oni płacą już teraz.
Sprawdziłem, czy Pierwszy skończył i wezwałem Anioła-Świadka. Zjawił się, sprawdził moją koncesję i przez moment aż zamarłem na myśl, że Rakshilel sfałszował dokumenty. Anioł-Świadek nie zna się na żartach. Jeśli koncesja byłaby nieważna, mógł to zlekceważyć, uważając, że dokonaliśmy i tak wiele dobrego, ale równie dobrze mógł też nas zabić jednym ciosem ognistego miecza. Zresztą, nie sądzę, aby fatygował się, by wyjąć go z pochwy. W końcu karaczany zabija się pod butem, a nie z armaty. Na szczęście wszystko było w porządku i Anioł-Świadek pobłogosławił nas. Teraz, z jego błogosławieństwem, nie musieliśmy się już bać, że nadejdą umarli, chcąc się zemścić za to, że zniszczyliśmy ich wyznawców. Zawsze zastanawiałem się, dlaczego umarli pragną ofiar z ludzi? Co im to daje? Czy wypełnia ich mocą, czy pozwala na zakosztowanie ochłapów życia, na przypomnienie sobie tego, co było dawniej? A może umykające życie koi choć na moment ich wieczny ból, a krew ofiar gasi piekielny ogień trawiący ich wnętrza? Ha, oto dobre pytania dla teologów i wierzcie mi, że próbowali na nie odpowiadać. Tyle, że jeśli jakikolwiek teolog byłby na moim miejscu, to posrałby się w gacie.
Anioł-Świadek przy okazji uzdrowił też Drugiego i postanowiłem zapamiętać jego uprzejmość. Mieć życzliwego Anioła-Świadka to wygrana na loterii. Być może też prosił mego Anioła Stróża, aby pilnował nas w drodze powrotnej, bo nic już nas nie niepokoiło. Ale kłopoty i tak były spore, gdyż niektórzy z więźniów nie mogli sami iść. Cóż, umiejętność chodzenia nie będzie im już potrzebna. Na stos przewiozą ich przez miasto na czarnych, drewnianych wózkach, ku radości tłumnie zgromadzonej wzdłuż ulic gawiedzi. Hez-hezron był prawowiernym miastem. Tu nie trzeba chronić więźniów, by ktoś ich nie odbił, lecz pilnować, aby ktoś targany bezrozumnym zapałem nie zechciał sam wymierzyć sprawiedliwości heretykom i bluźniercom.
Ale dla mnie rzecz się jeszcze nie skończyła. Ja miałem do załatwienia sprawę z Rakshilelem. Wiedziałem, że tłusty rzeźnik nie daruje mi, iż jego ukochana zamiast karocą na ślub, pojedzie czarnym wózkiem na stos. Zapewne żal mu będzie tych wszystkich nocy, w czasie których mógłby opasłym, spoconym brzuszyskiem przygniatać jej zgrabne ciało. Kto wie, jak daleko posunie się w swej niechęci? Stare powiedzenie mówi, że najlepszą obroną jest atak. I, wierzcie mi, że choć atakować nie miałem ochoty, wiedziałem, iż w innym wypadku mogę stracić życie. Może i ono jest podłe, ale przynajmniej póki żyję, mogę mieć nadzieję, że się zmieni. Dlatego też w drodze powrotnej do Hez-hezronu intensywnie myślałem, jak wypada sprawę załatwić, aby wszystko zakończyło się szczęśliwie. I wreszcie, co zresztą było do przewidzenia, wpadłem na odpowiedni koncept.
* * *
W Hezie nasze przybycie wzbudziło sensację. Tak jak się spodziewałem, więźniów natychmiast przejęło Inkwizytorium i, również zgodnie z mymi oczekiwaniami, następnego dnia Jego Ekscelencja biskup Hez-hezronu powierzył prowadzenie sprawy właśnie mnie. To prawda, że byłem nowy w mieście, ale w końcu najważniejszy był fakt, iż posiadałem ważną koncesję. Bracia inkwizytorzy – kilku z nich zresztą nie najgorzej znałem – przyjęli mnie bez zawiści. W naszym fachu ważna jest solidarność. Zbyt wiele żyje wilków, które chciałyby zjeść Boże owieczki, abyśmy nie mieli trzymać się razem.
Praca w Inkwizytorium, w czasie prowadzenia wytężonego śledztwa, połączonego z przesłuchaniami, nie jest ani łatwa, ani przyjemna. Dzień rozpoczyna się od mszy o szóstej rano i wspólnego śniadania z inkwizytorami prowadzącymi inne sprawy. Potem medytacja i modlitwa, a dopiero potem rozpoczynają się właściwe śledztwa. Nie lubiłem tego stylu życia. Wasz uniżony sługa jest tylko człowiekiem, obarczonym licznymi słabostkami. Lubię popić do późnej nocy i spać długo w dzień, dobrze zjeść i odwiedzać domy płatnych uciech. Ale siła człowieka polega na tym, iż kiedy trzeba, potrafi zrezygnować z własnych przyzwyczajeń i poświęcić się Sprawie. Czymkolwiek ta Sprawa by nie była.
Jako pierwszą odwiedziłem piękną Elię. Nie była już piękna. Miała podartą suknię, skołtunione i zlepione krwią włosy, wybite zęby, rozbity na pół twarzy nos i policzek przypominający zgniłą brzoskwinię. Nie miała w celi lustra, ale przyniosłem jej jedno. Małe lusterko w oprawie z kości słoniowej. Kiedy zobaczyła w nim swoje odbicie, rzuciła lusterkiem o ścianę i rozpłakała się. Ale nie był to jeszcze taki płacz, jakiego się spodziewałem. Na razie płakała z nienawiści i wściekłości. Uwierzcie mi: nadejdzie jeszcze czas, iż będzie płakać z żalu. Usiadłem naprzeciw niej na zydlu przyniesionym przez ponurego strażnika z wyłupionym okiem.
– Elia – powiedziałem łagodnie. – Musimy porozmawiać.
Warknęła coś w odpowiedzi, a potem podniosła głowę. Spod opuchlizny było widać jedno, błyszczące oko. Pełne nienawiści.
– Zabiorą się za ciebie, Madderdin – rzekła zduszonym głosem. – Uwierz mi, zabiorą się za ciebie.
A więc żyła jeszcze złudzeniami. Skąd pochodziła ta wiara? Czy myślała, że może uratować ją dostojeństwo rodu, pieniądze, bracia, a może wpływy Rakshilela? Cokolwiek by nie myślała – myliła się. Jej ciało było już tylko drewnem, które spłonie w oczyszczającym ogniu. Patrzyłem na nią i zastanawiałem się, jak to możliwe, że kiedyś mnie pociągała. Owszem, nadal była piękna, a może raczej: mogłaby być piękna za kilkanaście dni, kiedy zagoiłyby się rany i zeszła opuchlizna. Ale, tak czy inaczej, była już martwa, a ja w przeciwieństwie do Pierwszego nie mam sentymentu do martwych lub umierających kobiet.