Spojrzał na mnie, a oczy mu się rozjaśniły.
– Naprawdę, Mordimer? Mogę?
– Naprawdę, naprawdę – odparłem. – Tylko, Kostuch – Podszedłem tak bliziuteńko do niego, że ostra woń jego skóry i potu zalała mi nozdrza. – Możesz się pobawić, ale nie wolno ci jej skrzywdzić, rozumiesz?
– Ej, no znasz mnie przecież…
– Właśnie dlatego to mówię, że cię znam, łobuzie. – Uśmiechnąłem się, ale zaraz spoważniałem. – Nie zawiedź mnie, Kostuch.
Milczał przez chwilę.
– Wiesz, Mordimer – powiedział cicho. – Myślę, że kiedyś mnie zabijesz…
– Co takiego?!
– Kiedyś mnie… – zmarszczył brwi, bo szukał właściwego słowa – poniesie. A ty mnie wtedy zabijesz… chyba.
– Co ty w ogóle, Kostuch, gadasz? – żachnąłem się, bo nie tylko zdumiały mnie jego przemyślenia, ale zastanawiałem się, czy przypadkiem nie ma racji. – Daję ci ładną dziewkę, więc się zabaw i nie zawracaj sobie głowy głupotami. Wiesz, że ty tu nie jesteś od myślenia.
– Wiem – odparł. – Dziękuję, Mordimer – dodał po chwili.
– Aha, Kostuch – odwróciłem się jeszcze. – Tylko nie zapomnij później mojego płaszcza.
– Jasssne – odmruknął, znowu wpatrzony w Lorettę.
Szybkim krokiem poszedłem w stronę obozowiska. Kiedy byłem mniej więcej w połowie drogi, usłyszałem przeraźliwy kobiecy krzyk.
– Nie, nie! Moooordimer!
Przystanąłem na moment, ale zaraz zagryzłem wargi i poszedłem dalej.
– Jeeeezu, proszę, nie! Moordimeeee… – Krzyk urwał się nagle, jakby ktoś zatkał jej usta.
Kiedy doszedłem do naszej polanki, zobaczyłem, że bliźniacy są już gotowi do drogi, a doktor Gund siedzi na siodle swego konia.
– Dobra, chłopaki, jedziemy – powiedziałem.
– A co tam niby z Kostuchem? – spytał Drugi.
– Zabawia się. – Uśmiechnąłem się, choć nie wiem czemu, ale wcale uśmiechać się nie chciałem. Minęła jednak już wieczność i było za późno, by wracać. – Dogoni nas.
– Z tą tam, niby czarownicą? – Czyżbym usłyszał zdumienie w głosie Drugiego?
– A co? Z dziuplą? – warknąłem – jedziemy!
Koło południa dogonił nas Kostuch. Zziajany i zadowolony.
– Pamiętałem o płaszczu – powiedział, podjeżdżając do mnie i wręczył mi zwinięty materiał.
– Dzięki – odparłem, a on uśmiechnął się szeroko i ruszył w stronę bliźniaków.
Rozwinąłem płaszcz i zobaczyłem smugę krwi. Wpatrywałem się przez chwilę w szkarłatny ślad na ciemnej materii, po czym przewiesiłem płaszcz przez siodło.
Odetchnąłem głęboko i ścisnąłem mocniej wodze. Nie miałem sobie nic do zarzucenia. Ostrzegałem ją, że nie pasujemy do siebie, mówiłem, aby za nami nie jechała i namawiałem, by powróciła do domu. Ale Loretta dokonała wyboru i musiała za ten wybór zapłacić. Miałem tylko nadzieję, że żyła, ale nie zamierzałem wracać i tego sprawdzać.
– Hej, Mordimer – wrzasnął Kostuch. – Pośpiewamy sobie?
– Czemu nie? – odparłem pytaniem i odetchnąłem głęboko.
A potem zaczęliśmy śpiewać, by umilić sobie nudną podróż i zapomnieć o miasteczku Thomdalz, do którego z całą pewnością nigdy już nie wrócimy.
Siewcy grozy
Wytracę mądrość mędrców, a przebiegłość przebiegłych zniweczę.
Św. Paweł, I List do Koryntian
Zabłądziliśmy. Cholernie zabłądziliśmy. Brodziliśmy od świtu w tak gęstej mgle, że ledwo co widzieliśmy pyski koni. Mgła, jak szary kłąb gazy, otaczała nas i otulała, wciskała się pomiędzy gałęzie drzew i krzewy, pokrywała leśne przecinki. Ale byliśmy już bardzo spóźnieni, więc podjąłem błędną decyzję, by jechać dalej. A należało przeczekać. Rozbić obozowisko na polanie, rozpalić ogień i poweselić się przy bukłaku wina. Niestety. Również Mordimer Madderdin popełnia błędy. Jestem, co prawda, licencjonowanym inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu, ale nawet to nie daje mi koncesji na nieomylność. W końcu wszyscy jesteśmy ludźmi, a mylić się jest rzeczą jakże ludzką.
– I co teraz? – zapytał Kostuch, który jechał strzemię w strzemię ze mną.
Spod kaptura płaszcza widziałem tylko ostry zarys jego twarzy. I mgłę. Mgłę, w której nie czułem nawet specyficznego zapachu – zwykle sygnału rozpoznawczego Kostucha. Głos mego towarzysza dobiegał tak, jakby nie był on oddalony na wyciągnięcie ręki, ale wołał z drugiego brzegu rzeki.
– Co teraz? Co teraz? – mruknąłem rozdrażniony. – Podobno wiedziałeś, gdzie jest zachód…
Na zachodzie był brzeg rzeki i tam właśnie mieliśmy dotrzeć. Potem przeczekalibyśmy mgłę i znaleźli bród. A teraz Bóg tylko jeden wiedział, czy nie zrobiliśmy całej podróży w zupełnie innym kierunku. W każdym razie rzeki nie było. Żaden z nas nie znał okolicy, a zresztą w tej piekielnej mgle nawet najlepszy zwiadowca nie poradziłby sobie z określeniem prawidłowego kierunku marszruty.
Obiecywałem sobie, że odpoczniemy zaraz, kiedy tylko gąszcz starych drzew i krzewów ustąpi miejsca jakiejś łące albo polanie. Bo tu mogliśmy po prostu zatrzymać się w środku głuszy i czekać na zmiłowanie pośrodku białego całunu. A chłopcy nie mieli na to ochoty. Woleli już jechać. W byle jakim kierunku, lecz jechać. Nie podzielałem ich obaw, bo wasz uniżony sługa nie jest człowiekiem przesądnym, ale przyznam, że ta gęsta, wilgotna, biało-szara mgła przejmowała mnie niepokojem. Sama myśl o tym, iż mógłbym siedzieć w bezruchu pośrodku niej, budziła jakiś irracjonalny sprzeciw. A ja zwykłem słuchać głosu instynktu. Nie raz i nie dwa uratował mi przecież życie. Nie raz i nie dwa również zawiódł, ale to już zupełnie inna historia.
Podróżowaliśmy wolno, noga za nogą, i miałem nadzieję, że nie przydarzy się nam nic złego. W końcu nie zobaczylibyśmy na przykład brzegu urwiska, nawet gdyby wyrósł tuż pod kopytami naszych koni. A biedny Mordimer, oczywiście, jechał jako pierwszy. Za mną i Kostuchem wlekli się na wielkim, karym ogierze bliźniacy, którzy zawsze jeździli na jednym wierzchowcu i mieli nawet specjalnie przystosowane do tego celu siodło.
– Może się zatrzymamy? – zaproponowałem wbrew sobie, a mgła zdusiła moje słowa.
Ale usłyszeli je. I nic nie odpowiedzieli. Mogłem po prostu wydać rozkaz, bo Kostuch i bliźniacy byli po to, by słuchać. Ale z jakiegoś nieznanego bliżej powodu, wydawać takiego rozkazu jednak nie chciałem.
I nagle mój koń parsknął, a potem zatańczył na ścieżce. Ściągnąłem mu wodze i poklepałem lekko po szyi.
– No, stary – powiedziałem. – Co jest?
Ale zwierzę nie chciało iść. Przerażony wałach szarpał głową i widziałem, jak jego uszy przytulają się do łba. Zeskoczyłem z siodła i wdepnąłem w coś. W ciało. W martwe ciało. W martwe ciało młodego mężczyzny, mówiąc dokładniej.
– Co za cholera… – Oddałem wodze Kostuchowi i nachyliłem się nad trupem.
Zwłoki były nagie, a ciało ohydnie poszarpane. Nie przez kły i pazury zwierząt, mili moi. Ktoś nieźle pokiereszował tego młodzieńca. Wyglądał jak kawał mięsa w rzeźni. Zaschnięta krew, rozcięty brzuch, prawie oberżnięta przy samym ramieniu lewa ręka, czaszka zmiażdżona tak, że prawe oko wypłynęło z oczodołu. A w lewej źrenicy, martwej i pustej, zastygł porażający strach.
– Chodź tu, Kostuch… – rozkazałem.
Nachylił się koło mnie i gwizdnął przeciągle. A raczej starał się gwizdnąć, bo wyszło mu coś w rodzaju dmuchnięcia przez usta.
– Ale dali – mruknął.
– Milutko, co? W tej cholernej mgle nawet nie usłyszymy, jak ktoś nam wsadzi miecz pod żebro.
Kostuch kucnął i uważnie oglądał ciało.
– Ależ go tłukli, Mordimer – powiedział, kręcąc głową. – Patrz tu. – Dotknął palcami obojczyka umarłego. – Nawet go pogryźli…
Rzeczywiście, obok plam krwi i ran zadanych jakimiś narzędziami, wyraźnie dostrzegłem ślady po zębach i kawał wyszarpanego ciała. I to faktycznie były ślady po ludzkich zębach.
– Znowu ktoś się bawi w wilkołaka? – spytałem. – Nieee – odpowiedziałem sam sobie. – Nie używaliby wtedy broni.
Kostuch szarpnął ciało, tak że złączone do tej pory nogi rozdzieliły się.