– Sam nam powiesz – odparłem, lekko się uśmiechając. – Będziemy mieli sporo czasu na pogawędki.
Obaj doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że w takiej sytuacji jak ta, od człowieka uciekają wszyscy stronnicy, a wrogowie podnoszą głowy. A Rakshilel wrogów miał wielu i nikt nie poda mu pomocnej ręki. Nie teraz.
– Dziesięć tysięcy – powiedział.
– Nie – pokręciłem głową – nawet za sto. Wiesz dlaczego?
Patrzył na mnie ogłupiały.
– Bo ty już nie masz czego kupić, a ja nie mam nic na sprzedaż.
– Więc dlaczego rozmawiamy? – Jednak tliła się w nim jeszcze jakaś resztka nadziei.
– Bo chciałem wiedzieć, jak wysoko cenisz życie i dowiedziałem się, że tylko na dziesięć tysięcy. Świat nie straci zbyt wiele na twojej śmierci.
Skinąłem na strażników i czekałem, aż dwaj z nich go zabiorą, a potem zabrałem się za rewizję domu, wspomagany przez tych dwóch, którzy zostali. Po godzinie dołączył do nas notariusz i zaczął spisywać wszystkie cenne przedmioty, jakie tylko znalazł. No cóż, wiedziałem, że praca zajmie mu wiele godzin. Ja w tym czasie znalazłem sejf Rakshilela i otworzyłem go bez specjalnego trudu, bo również tej sztuki mnie uczono. W sejfie piętrzyły się stosy złotych monet, przewiązane sznurkiem weksle, obligacje i zobowiązania. Przejrzałem je uważnie i część z nich, wystawionych na okaziciela, schowałem do kieszeni płaszcza. Wiedziałem, że mogę pozyskać wdzięczność wielu osób, oddając im te weksle. A wdzięczność w naszym fachu to ważna rzecz. Człowiek wdzięczny jest skłonny do pomocy i udzielenia informacji. A życie nas – inkwizytorów – zależy w dużej mierze właśnie od dostępu do informacji. Potem wyliczyłem sobie siedemdziesiąt pięć koron, bo tyle winien był mi Rakshilel. Siedemdziesiąt pięć koron i ani grosza więcej. W końcu nie jestem cmentarną hieną, a ten dom był już tylko grobem.
* * *
Śledztwa nie ciągnęły się zbyt długo. Oskarżeni byli pomocni, a oskarżenie tak wyraziste, jak rzadko kiedy. Zgodnie z moją obietnicą nie torturowano Elii. Czas do wykonania wyroku spędziła w pojedynczej celi i kiedy jechała przez miasto, na czarnym wózku, była znowu tak samo piękna jak dawniej. Od biskupa Hez-hezronu otrzymałem oficjalne pismo z podziękowaniem i gratyfikację, której wysokość świadczyła o tym, że w Hezie nie tylko Rakshilel miał węża w kieszeni.
Kiedy na rynku płonęły stosy, my, inkwizytorzy staliśmy półkolem tuż obok podestu. W czarnych płaszczach i czarnych kapeluszach.
– Ciekaw jestem, ile na tym zarobiłeś, Mordimer – powiedział cichutko jeden z nich, o imieniu Thuffel. Na ustach miał szczery uśmiech, ale jego oczy były jak lód skuwający daleką północ. – Krupper pewnie sporo zapłacił za odsunięcie Rakshilela od interesów, co?
Krupper był głównym konkurentem Rakshilela na rynku mięsem i najpoważniejszym teraz kandydatem do stanowiska mistrza gildii rzeźników.
– Nie – odparłem, nie cofając wzroku. – Nie – powtórzyłem i on pierwszy odwrócił głowę.
– Czyż w płomieniach nie ma czegoś urzekającego? – zapytał wpatrzony w stosy. – Mogę zaprosić cię na kolację, Mordimer?
– Czemu nie? – odrzekłem. – Nie ma to jak szklaneczka wina w gronie przyjaciół.
Patrzyłem na bijące pod niebo płomienie i snop szarego dymu, wsłuchiwałem się we wrzaski rozentuzjazmowanego tłumu i myślałem o pytaniu Thuffela. Owszem, rozważałem przez chwilę myśl, by upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. A Krupper zapłaciłby z radością, zwłaszcza że nie był takim skąpcem, jak świętej pamięci Rakshilel. Ale, widzicie, w mojej pracy nie pieniądze są najważniejsze, lecz świadomość, że służy się Dobru i Prawu. Czyż nie?
Szkarłat i śnieg
Choćby były grzechy wasze jako szkarłat, jak śnieg wybieleją.
Proroctwo Izajasza
Wjechaliśmy na rynek miasteczka w trzy konie. Równiutkim stępem, pysk przy pysku. Po prawej ręce miałem Kostucha, któremu twarz zasłaniał obszerny kaptur. Bynajmniej nie z uwagi na delikatny żołądek bliźnich. Co to, to nie, moi drodzy. Kostuch jest dumny ze swojej twarzy, a i ja uznaję, że czasem przydaje się, kiedy ktoś na nią spojrzy. Teraz jednak sakramencko wiało, a w dodatku zacinał ostry, lodowaty deszczyk. Jak na wrzesień było wyjątkowo paskudnie, a nasze konie miały całe nogi i brzuchy utytłane w błocie. Po mojej lewej ręce, na potężnym gniadoszu, jechali bliźniacy. Czasami śmiano się z tego, iż jeden wielki koń dźwiga dwóch małych ludków, ale ten śmiech milkł zazwyczaj, kiedy żartownisie mieli okazję zobaczyć twarz Kostucha. Albo gdy ujrzeli niewielkie kusze, które bliźniacy zawsze nosili pod obszernymi pelerynami. W dodatku naładowane, co powodowało pewną nerwowość, w chwilach kiedy jechali za moimi plecami i potykał im się koń. Z tych kusz nie ustrzelilibyście rycerza w płytowej zbroi z odległości dwustu stóp. Ale z pięćdziesięciu, grot przebijał grubą, drewnianą deskę. A to najzupełniej wystarczało.
Tak więc wjechaliśmy stępa do tego zapomnianego przez Boga i ludzi miasteczka w nadziei, że znajdziemy w miarę przyzwoitą gospodę. Bliźniacy mieli ochotę jeszcze na małe co nieco, ale w tym miejscu mogli się najwyżej dorobić brzydkiej choroby albo parchów. Mnie przede wszystkim zależało na koniach. Żywię głęboki szacunek dla stworzeń, które zmuszone są dźwigać nas na grzbietach, i uważam, że powinnością każdego jeźdźca jest dbanie o wierzchowca. Kiedy miałem szesnaście lat, zabiłem człowieka, który znęcał się nad koniem. Teraz nie jestem aż tak pochopny, bo z wiekiem złagodniałem, ale sentyment jednak pozostał.
Tym razem nie dane nam było rozejrzeć się za gospodą. Pierwsze co zobaczyliśmy, to tłum. Pierwsze co usłyszeliśmy, to wrzask. Pierwsze co poczuliśmy, to smród nasmołowanych szczap. Na przeciwległym końcu rynku zebrała się tłuszcza, w środku której widziałem jakąś postać w białej koszuli. Wszyscy popychali ją, spluwali na nią, okładali kułakami. Opodal stało trzech żołnierzy z miejskiej straży. Glewie oparli o ścianę i dowcipkując, popijali piwo z dzbana. Tego, że dowcipkowali, rzecz jasna, nie słyszałem, bo hałas był zbyt duży, ale poznałem po ich roześmianych twarzach. Choć w tym wypadku wypadałoby raczej powiedzieć: roześmianych mordach. Wszyscy przypominali dobrze spasione świnie o tępych pyskach, a fakt, że na głowie mieli skórzane hełmy, o dziwo, tylko pogłębiał to wrażenie.
Na samym środku ryneczku stał dwumetrowy, osmolony i przeżarty rdzą pal, a wokół niego ustawiono stos nasmołowanych szczap. Bardzo niefachowo ustawiono, jakby ktoś się mnie pytał. Po zapaleniu tego stosu grzesznik zaczadzieje w parę chwil i nie zazna łaski oczyszczającego bólu. A przecież tylko ból może dać mu szansę na wkroczenie, w dalekiej przyszłości – rzecz jasna, do Królestwa Niebieskiego. Niemniej fakt, że słup był metalowy, świadczył o tym, iż podobne igraszki już się w miasteczku odbywały i środek rynku był miejscem do odgrywania pięknego teatrum ku uciesze serc miejscowej gawiedzi.
Strażnicy zobaczyli nas, ale nim zdołali się zorientować, już wjechaliśmy w tłum. Ktoś wrzasnął, kogoś Kostuch kopnął podkutym butem, ktoś inny wylądował twarzą w błotnistej kałuży.
– Stać! – ryknąłem na cały głos. – W imię Świętego Officjum!
Nie powiem, żeby tłum umilkł od razu i aby otoczyła nas nabożna cisza. Tłum jest tylko tłumem, i dość długo trwa, zanim ktokolwiek zdoła nad nim zapanować. Ale mój głos był na tyle donośny, a my na koniach i pod bronią wyglądaliśmy na tyle groźnie, że w końcu tłum odszedł od nas jak fala odpływu.
– Kto tu jest przy władzy? – spytałem.
Już niezbyt głośno, bo nie ja mam zdzierać gardło, tylko oni mają w pokorze słuchać.
– Jaż-żem jezd burmajssster – burknął ktoś i wyszedł przed innych.
Człeczek o szczurzej twarzy i w utytłanej błotem kapocie. Spojrzałem na niego.