– Znaczy się burmistrz – powiedziałem. – Ty wydałeś polecenie przygotowania stosu?
– Jaż-żem – powtórzył, choć po chwili zastanowienia – ale zz-gim mmmm-aaam przyjjj… cot?
Tym „cot” zakończył, jakby spluwał. Nie podobał mi się jego stosunek do życia. Coś nad wyraz pewnie czuł się, mając za plecami tłumek współmieszkańców. Nie zdawał sobie sprawy, jak szybko rozbiegną się, kiedy tylko zaświergoczą bełty kusz, a on sam zwali się w błocko z pierzastymi drzewcami sterczącymi z piersi. Ale na razie nie miałem ochoty ani potrzeby, by go zabijać, chociaż bliźniacy pewnie byli nie od tego.
– Jestem Mordimer Madderdin, licencjonowany inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu. – Uniosłem się lekko w strzemionach i teraz wypowiedziałem swą kwestię głośniej, bo chciałem, by mnie słyszano.
I tym razem zapadła prawdziwa cisza, a burmistrz, czy burmajster, jak wołał się nazywać, nagle pozostał samiuteńki. I tylko obok, trzy kroki od jego stóp, leżała postać w białej koszuli (znaczy kiedyś białej, bo w tej chwili biel ledwie prześwitywała spoza plam błota). Tłum cofnął się, kto mógł, zniknął szybciutko w zaułkach, w dopiero co otwartych drzwiach. A ci, co nie zdążyli zniknąć, odwrócili się, udając, że trafili w to miejsce najzupełniej przypadkowo. A więc było tak, jak zazwyczaj.
– Dobrze, że się przyznajesz. Wiesz, jaka jest kara za uzurpowanie sobie praw sądu inkwizycyjnego? – zapytałem łagodnym tonem. – Karą tą jest kastracja, darcie pasów i palenie na wolnym ogniu.
Widziałem, jak krew odpływa z jego twarzy.
– A wierz mi, że stos będzie dobrze położony. Tak, abyś długo mógł oglądać spalone kikuty własnych nóg, zanim ogień dojdzie do witalnych części ciała.
Nie wiedziałem, czy rozumie, co oznacza słowo „witalne”, ale musiał mieć jednak choć trochę wyobraźni, bo o ile to możliwe, zbladł jeszcze bardziej.
– Nie straszcie go, inkwizytorze – usłyszałem nagle chłodny głos i jakaś postać w czarnym płaszczu wysunęła się przed burmistrza.
Człowiek ten miał bladą twarz okoloną smolistoczarną brodą i niepokojące oczy. Lewy policzek poznaczony śladami po ospie, a prawy po rozdrapanych pryszczach. Był jeszcze młody i chyba dlatego nosił brodę, by dodać sobie wieku i powagi.
– A kim ty jesteś, obsrajtuchu? – zapytał Kostuch i swobodnym ruchem odrzucił kaptur.
Naszemu rozmówcy oczy się tylko lekko rozszerzyły, gdy ujrzał Kostucha w całej krasie, ale nic nie powiedział, nie cofnął się i nawet nie zmienił wyrazu twarzy. Trzeba przyznać, że miał silną wolę, mili moi, bo nie każdy wytrzymuje spojrzenie w oblicze Kostucha tak dobrze.
– Jestem proboszczem parafii świętego Sebastiana w Thomdalz – powiedział takim tonem, jakby obwieszczał światu, że właśnie został wybrany papieżem.
– To jest Thomdalz, tak? – Machnąłem ręką. – Niezła dziura, księże, nie ma co… Cóżeś przeskrobał, że zesłali cię do podobnego gnojowiska? Zruchałeś kochankę swojego biskupa?
Kostuch i bliźniacy roześmiali się jak na komendę, a Kostuch trącił księdza czubkiem buta w pierś. Tylko trącił, ale czarnobrody zachwiał się i wylądował siedzeniem prosto w błocie. Bliźniacy tym razem zawyli ze śmiechu. Ech, te ich drobne radości… Kątem oka spojrzałem na trzech strażników stojących przy ścianie. To byli, wbrew pozorom, mądrzy chłopcy. Żaden nawet paluszkiem nie dotknął opartych o mur glewi.
Ksiądz, czerwony na twarzy, jakby zaraz miał dostać apopleksji, chciał się zerwać, ale Kostuch najechał na niego koniem i przewrócił go znowu. Tym razem na plecy.
– Nie wstawaj, klecho – poradził mu łagodnie Kostuch. – Pan Madderdin tak sobie teraz porozmawia z tobą, jak powinien rozmawiać inkwizytor z księdzem. On na koniu, ty leżąc w błocie.
Oj, nie lubił ten mój Kostuch księży. I nic dziwnego, bo kto ich niby lubił?
– Wybacz – powiedziałem. – Mój przyjaciel jest w gorącej wodzie kąpany. Ale wróćmy do rzeczy. Co to, kurwa twoja mać, ma być – podniosłem znowu głos i wskazałem stos przygotowany na rynku. – Czy ty myślisz, osłojebie, że to jest zabawa? Teatrum dla gawiedzi? Jak śmiesz palić kogoś bez zgody Officjum? Bez obecności licencjonowanego inkwizytora? Bez Sądu Bożego?
Ksiądz leżał w błocie i milczał. Bardzo słusznie, bo nienawidzę, kiedy mi się przerywa.
– Kto to jest? – czubkiem buta wskazałem na postać w białej koszuli.
Buty też miałem zabłocone ponad ludzkie pojęcie. Wiedziałem, że kobieta żyła, bo przed chwilą widziałem, jak spazmatycznie zagarnęła palcami ziemię.
– Czarownica – powiedział i słyszałem w jego głosie tajoną wściekłość. – Oskarżona o zesłanie uroków i trzy zabójstwa. Skazana przez ławę zgodnie z prawem i obyczajem…
– Od kiedy ława miejska ma prawo skazywać na stos i decydować, czy ktoś jest czarownikiem, czy nie?! – wrzasnąłem na niego.
Nie, żeby mnie to wszystko dziwiło. Na prowincji działy się gorsze rzeczy i nie mieliśmy innego wyjścia, jak przymykać oczy, kiedy się zdarzały. No, ale nie wtedy, kiedy zdarzały się w naszej obecności.
– Wy dobrzy jesteście, jak komuś krowę ukradli z pola – rzekł Kostuch – a nie brać się wam do czarów i herezji.
– Właśnie – przytaknąłem. – Miałem zostać tylko jedną noc w waszym parszywym miasteczku, ale czuję, że zabawię dłużej. Burmistrzu – spojrzałem na człowieczka, który stał przy nas i słuchał tej rozmowy, nie wiedząc, gdzie oczy podziać. – W imieniu Świętego Officjum obejmuję władzę do czasu wyjaśnienia wszystkich kwestii i wydania wyroku. Macie tu areszt?
– Jazzna spraw-wa, wielmożżż… – odpowiadał zgięty w głębokim ukłonie, i to mi się podobało.
– Zaprowadźcie tam kobietę, dajcie jej jeść, pić i niech nikt się nie waży nawet tknąć jej palcem. A dla nas – kwatera. Najlepsza, jaką macie. Aha, i jeszcze jedno. Na jutro, żeby stolarz wyrychtował mi stół. Długi na siedem stóp, szeroki na dwie. Na górze dwie żelazne klamry, na dole dwie następne. Każcie go wnieść do jakiejś izby w tym waszym areszcie. Jest tam palenisko albo kominek?
– Zzzz-najdź…
– Jutro o świtaniu chcę mieć wszystko gotowe. Protokoły z przesłuchania przez ławę są?
– Zzą, wielmożżżz…
– Dziś wieczorem chcę je widzieć w kwaterze. Zrozumiałeś wszystko?
– Tttak, wieee-el…
– To na co jeszcze czekasz?
Kostuch parsknął krótkim, złym śmieszkiem, a burmistrz zwinął połę kapoty i pogalopował przez błoto, jakby mu się paliło pod tyłkiem.
– A ona? – zapytałem, kręcąc głową, ale nie mógł mnie już usłyszeć.
– Podnieście ją – rozkazałem strażnikom – i zamknijcie w tym areszcie.
Chwycili glewie, jakby miały im się na coś przydać, i podskoczyli do leżącej kobiety. Szarpnęli ją za włosy i ramiona, aż krzyknęła głośno i jękliwie. Zdążyła osłonić piersi, bo koszula pękła z trzaskiem pod wpływem szarpnięcia. Twarz miała całą w błocie, ale nietrudno było zauważyć, iż to była ładna, młoda twarz. I ładne, młode piersi.
– Tylko jak mi się któryś do niej dobierze – powiedziałem bardzo cicho, ale strażnicy doskonale słyszeli – to własnoręcznie zedrę mu skórę ze stóp i podpiekę w ogniu. Zrozumiano?
Chwycili ją za ręce i za nogi jakoś tak ostrożniej niż przed chwilą i powlekli w stronę murowanego budyneczku po drugiej stronie rynku. Rozpaczliwie płakała.
– Teraz ty, klecho z błota – spojrzałem na księdza, który rozsądnie nie ruszył się z miejsca – możesz wstać.
Wstał, otrzepując i wycierając płaszcz, co wydawało się zadaniem beznadziejnym, bo cały był uwalany brunatno szarą mazią.
– Złożę oficjalną skargę na pańską działalność, inkwizytorze – powiedział i głos mu nawet nie zadrżał. – Zgodnie z artykułem dwunastym prawa o ściganiu czarowników…
Tym razem kopnąłem go prosto w twarz i poleciał na plecy już bez przednich zębów. Zeskoczyłem z siodła, błoto chlupnęło mi pod podeszwami, i nachyliłem się nad nim.
– Wiem, co mówi artykuł dwunasty – rzekłem, chwytając go za brodę. Teraz miał ją całą w czerwieni. Rzeczywiście wytłukłem mu dwa zęby. – Oraz wszystkie inne. A ty masz o świcie zjawić się na przesłuchaniu tej kobiety, zrozumiano? Jako, niech będzie, asystent kościelny. Wyrażam się jasno?