Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– A skądżeż on się tu wziął? – zmarszczyłem brwi, bo Wyrwalda widziano ostatnio w lochach barona Berga. A z tego, co wiedziałem, z owych lochów nie wychodziło się prędko. A jeśli już, to zwykle nie o własnych siłach.

Merry wzruszył ramionami.

– A co, ja wróżka jestem? W każdym razie był, a teraz go już nie ma.

– Wziął zaliczkę i się zmył – powiedziałem, bo wszyscy wiedzieli, że Płowy i jego ludzie to nie była najsolidniejsza firma.

– Chyba głupi jesteś, skoro sądzisz, że Rakshilel dał mu zaliczkę – parsknął. – Ta sprawa śmierdzi, chłopie, i radzę ci: trzymaj się z daleka od kłopotów.

– To znaczy?

– Wyjedź, Mordimer. Po prostu wyjedź.

– A więc tak – mruknąłem. – A jaka będzie cena mojej uprzejmości?

– Spytaj lepiej, jak wysokie będą koszty twojej nieuprzejmości. – Sukinsyn nawet nie starał się ukryć pogróżki w głosie.

– Lohemerr, tyle lat mnie znasz i powinieneś wiedzieć, że można mnie kupić, ale nie można zastraszyć – rzekłem z wyrzutem.

Szuler dopił wino do końca i wstał.

– Wydawało mi się, że zawsze wiedziałeś, skąd wieje wiatr, Mordimer, i zawsze spadałeś na cztery łapy. Nie pomyl się teraz.

Skinąłem mu głową.

– Dzięki za wino – powiedziałem – i nawzajem. Chciałbym tylko, żebyś wiedział jedno. Wyjeżdżam niedługo z miasta, a sprawą Rakshilela zajmę się, kiedy wrócę. Albo się nie zajmę. To będzie zależeć od wielu rzeczy, między innymi stanu moich finansów.

Oczywiście kłamałem, ale to był chyba dobry sposób, by uspokoić Lohemerra. Jeśli miał cokolwiek wspólnego z Elią Karrane, a wydawało się, że miał, to niewątpliwie powtórzy, iż Mordimer Madderdin opuszcza Hez-hezron. I nawet jeśli nie uwierzą, ziarno wątpliwości zostanie posiane.

Merry odszedł, kiwnął mi jeszcze od progu ręką, a ja chwilę posiedziałem sam przy stole i dopiłem wino. Kiedy w końcu wyszedłem, zobaczyłem, że Kostuch i bliźniacy siedzą w towarzystwie paru oberwańców przed karczmą i grają w monety. Skinąłem na nich. Niechętnie oderwali się od zabawy. Odeszliśmy na bok.

– Nic z tego nie wyszło – powiedziałem.

Kostuch skrzywił twarz i skrzywiony wyglądał jeszcze gorzej niż zwykle. Bliźniacy sposępnieli.

– Sami czegoś niby poszukamy – warknął Drugi.

– Jak sobie chcecie, ale – uniosłem palec – mam na oku coś zupełnie innego. Bądźcie tu codziennie od południa do drugiej. I żadnych awantur, bo nie będę was drugi raz wyciągał z lochów burgrabiego!

Kostuch znowu skrzywił się na przypomnienie tych chwil. Długą, krwistoczerwoną szramę, biegnącą od podbródka po prawe ucho, zawdzięczał rozgniewanemu czeladnikowi katowskiemu, który zdzielił go rozpalonym prętem. Musiałem naprawdę użyć wszystkich sposobów, by wydobyć chłopaków z lochów. Czekała ich kara za zabójstwo, gwałt i kradzież. W najlepszym przypadku powieszenie. W najgorszym, poprzedzone darciem pasów, obcięciem kończyn lub łamaniem kołem. A jednak udało mi się wyjednać skazanie ich tylko na publiczną chłostę i miesięczną pokutę. Codziennie musieli przez osiem godzin leżeć na posadzce katedry, w pokutnych worach i z ostrzyżonymi głowami. Również codziennie dostawali po pięć batów na rynku, dokąd sami musieli dopełznąć na kolanach. No, ale wreszcie cała ta szopka skończyła się, a chłopcy zdobyli niezapomniane doświadczenie życiowe. Miałem nadzieję, że potrafią wyciągnąć z niego wnioski.

* * *

Koncesja przyszła po ośmiu dniach i wierzcie mi, że sprawdziłem ją bardzo dokładnie. I pieczęć, i podpisy były autentyczne. Czerwona pieczęć z lwem i smokiem oraz zamaszysty podpis samego biskupa Hez-hezronu. Nie przypuszczałem, co prawda, aby Rakshilel posunął się do sfałszowania kościelnego dokumentu, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. Te osiem dni poświęciłem nie tylko na rozrywki. Zresztą co to za rozrywki w Hez-hezronie? Tanie dziwki były brudne i chore, a drogie, jak sama nazwa wskazuje: drogie. Za drogie dla biednego Mordimera, który z trudem tylko wiązał koniec z końcem. Ale słuchałem tu i ówdzie tego, czego słuchać należało i… Rakshilel miał rację: Elia robiła coś dziwnego. Merry też się nie mylił: cała sprawa śmierdziała. Ale ja miałem koncesję i dzięki temu przyszłość malowała się w jaśniejszych barwach. Pod warunkiem, że wrócę z Sarevaald. A skoro nie wrócił stamtąd ten łajdak Płowy, znaczyło, iż zadanie nie jest łatwe.

Sarevaald to ruiny zamku, dwie godziny drogi od Hez-hezronu. Zamek spłonął mniej więcej sto trzydzieści lat temu i ze trzy razy próbowano go odbudować, ale nic z tego nie wyszło. Jakiś biskup chciał nawet postawić na wzgórzu kościół, ale potem wybuchła wojna z Hadżarami i biskupa spalili, a po wojnie wszyscy mieli ważniejsze problemy. I tak ruiny twierdzy straszyły ze szczytu, wiecznie osnute mgłą i osnute również legendą. Ciągle mówiono o dzieciach, które nie wróciły spod wzgórza, chłopi przysięgali, że nocą widać światła i słychać potępieńcze wycia oraz diabelskie chichoty. Że dzieci ginęły, to nie dziwota, bo wkoło tylko bagniska i glinianki, a chłopi wiadomo: trzeźwego rzadko można spotkać. Ale okolica uznała, iż w ruinach zalęgło się Złe i nawet słali do biskupa prośby, żeby przysłał im egzorcystę albo inkwizytorów. Jakby biskup nie miał ważniejszych spraw na głowie.

Do Sarevaald wyruszyliśmy w piątkowy wieczór, tak, aby całą sobotę czekać już na miejscu. Nie kryłem naszego wyjazdu. Wręcz przeciwnie. Wyjechaliśmy przez północną bramę, a Kostuch i bliźniacy pewni byli, że zmierzamy na robotę do miasteczka Vilven, oddalonego o pół dnia drogi. Że celem jest Sarevaald powiedziałem im dopiero, kiedy mury Hezu zniknęły nam z oczu. Dlaczego wyjeżdżaliśmy przez północną bramę? Bo ruiny Sarevaald leżały właśnie na północ od miasta. Jeśli ktokolwiek nas śledził, zapewne pomyślał sobie: „patrzcie, cwany Mordimer i jego ludzie wyjeżdżają przez północną bramę. Gdyby chcieli dotrzeć do Sarevaald, wyjechaliby przez południową i cichcem okrążyli miasto”. Ale nie wydawało się, by ktokolwiek zdążał naszym śladem, a wierzcie mi, że waszego uniżonego sługę szkolono w rozpoznawaniu takich rzeczy.

Nie spieszyłem się i do Sarevaald dotarliśmy w nocy. Niebo było zachmurzone i księżyc tylko od czasu do czasu pokazywał się spod szarego welonu chmur. Ale nawet w tym świetle widać było, że zewnętrzne mury fortecy trzymają się wcale nieźle. Było więc bardziej niż pewne, że jeśli ktoś tu się zjawi, będzie musiał przejść przez bramę, a raczej przez ten wyłom, który po bramie pozostał.

Znaleźliśmy sobie bezpieczne miejsce i poszliśmy spać, wystawiając trzygodzinne warty. W sobotę rano poszperaliśmy trochę w ruinach i Kostuch znalazł zardzewiałą siekierę. Takie to i tajemnicze miejsce. Ale daleki byłem od lekceważenia zadania. W końcu Rakshilel posłał tu już trzy grupy ludzi i nikt nie wrócił. A to o czymś świadczyło. Do nocy pokrzepialiśmy się niezłym winkiem, którego Kostuch przydygał cały bukłak. Nie widzę powodów, dla których chłopcy nie mieliby pić przed akcją. Są wystarczająco doświadczeni, by wiedzieć, że jeżeli się upiją i zawalą coś, mogą zginąć. Jeśli nie zabije ich wróg, zrobię to ja sam. Własnoręcznie, i tak, aby dać dobry przykład innym spragnionym nierozważnych rozrywek. Ale zarówno bliźniacy, jak i Kostuch mają naprawdę mocne głowy. Sam widziałem, jak Kostuch opróżnił kiedyś jednym tchem pięciolitrową beczułkę mocnego, słodkiego wina i nawet powieka mu nie drgnęła. Potem tylko porzygał się z nadmiaru słodyczy i zaciukał człowieka, który ośmielił się wtedy roześmiać. A następnie dwóch przyjaciół tegoż człowieka, którzy poczuli się urażeni takim potraktowaniem kompana.

Nagle Drugi, który teoretycznie stał na warcie (a w praktyce co chwila przybiegał do nas, aby łyknąć wina), huknął jak puchacz. Zerwaliśmy się i przy warowali wśród załomów. Do ruin, po trakcie, powoli pełzły światełka.

– Idą – szepnął Pierwszy.

– Ano idą – Kostuch wyciągnął z pochwy szablę.

Śmieszną miał szablę Kostuch. W najszerszym miejscu szeroką na dłoń, ale ostrą niczym brzytwa. Rozcinała żelazną sztabę, jakby to było spróchniałe drewno. Kiedyś Kostuchowi dawano za nią wioskę, ale nie sprzedał i wolał przymierać głodem. Miał charakterek ten mój Kostuch i, między innymi, za to go lubiłem.

3
{"b":"100397","o":1}