Przez moment patrzył na mnie zaskoczony, ale sięgnął po miecz szybciej niż myślałem. Oczywiście i tak zbyt wolno. W końcu był tylko żołnierzem. Pchnąłem go nożem, ale jednak zdołał się jakoś zwinąć i ostrze nie trafiło w serce. Przewrócił się, a ja upadłem na niego. Chciałem uderzyć raz jeszcze, ale zobaczyłem, że i tak umiera. Patrzył na mnie rozszerzonymi źrenicami, w których jarzył się gniew.
– Rons – powiedziałem łagodnie. – Słyszy mnie pan?
Kiwnął głową z wysiłkiem, z kącików ust popłynęła mu krew. Odłożyłem nóż i wziąłem go za rękę.
– Poruczniku, niech pan słucha uważnie, bo nie chcę, by pańska dusza odchodziła pełna bezrozumnego gniewu. Chcę, żeby pan zrozumiał. Aby nie myślał pan, że zabiłem z grzesznej chęci zysku.
Wstałem, otworzyłem znowu skrzynkę i wyjąłem z niej pergamin. Potem podniosłem z blatu kopcącą lampkę i uklęknąłem przy oficerze.
– Niech pan patrzy, Rons – przyłożyłem rożek pergaminu do płomienia.
Kiedy karta spłonęła, roztarłem popiół podeszwą buta.
– Nie ma już tajemnicy – powiedziałem. – Nie ma recepty. Nie ma doktora. I nie ma świadków.
Czułem, jak palce jego dłoni zaciskają się spazmatycznie na moim nadgarstku.
– Dlaczego? – wyszeptał.
– Bo świat jest wystarczająco złym miejscem bez ekstraktu doktora Corneliusa – rzekłem smutno. – A ja nie chcę, by stał się jeszcze gorszy.
A potem siedziałem przy nim, póki nie umarł, i zamknąłem mu powieki. Zapewne był zacnym człowiekiem, ale to nie miało nic wspólnego z moją powinnością, tak jak rozumiałem ją mym wątłym umysłem. Wyszedłem na zewnątrz. Kostuch i bliźniacy wciągali właśnie do środka trupy żołnierzy. Przyznam, że uwinęli się z nimi chwacko, ale też żadna to była chwała, zabić dwóch nieprzygotowanych na atak ludzi. Zarżnęli też biednego, oszpeconego de Ville’a i miałem wrażenie, że w tym wypadku wyświadczyli mu tylko przysługę.
– Podpalajcie i idziemy – rozkazałem.
Potem patrzyłem, jak przykładają pochodnie do bierwion i czekają, aż dom się zajmie ogniem. Przeżegnałem się i w myślach odmówiłem „Ojcze nasz” za spokój duszy porucznika Ronsa i jego żołnierzy. Kiedy byłem w połowie drogi do pierwszych drzew, dogonił mnie Kostuch.
– Mordimer – zapytał cicho. – Dlaczego to właściwie zrobiliśmy, co? Dlaczego zabiliśmy ludzi hrabiego?
– Bo mieliśmy taki kaprys, Kostuch – odparłem, patrząc na niego. – Po prostu mieliśmy kaprys.
– Aha – rzekł, a jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu. – Rozumiem. Dziękuję, Mordimer.
Skinąłem mu głową i poszedłem dalej. Za dwa dni opowiemy de Rodimondowi piękną bajkę o odwadze jego żołnierzy i ich wspaniałej śmierci w walce ze zdziczałym wrogiem. Pomyślałem o Elissie oraz o tym, że przez dwie noce podróży zapewne posmakuję owoców jej wdzięczności. Uśmiechnąłem się do własnych myśli i spojrzałem w bijące pod niebo płomienie. Jak zwykle były piękne i czyste, tak jak serca tych, którzy niepomni własnych trudów, służą chwale Pana.
Owce i wilki
Dla słabych stałem się jak słaby by pozyskać słabych. Stałem się wszystkim dla wszystkich, by ocalić przynajmniej niektórych.
Św. Paweł, I List do Koryntian
Dlaczego człowiek tak łatwo przyzwyczaja się do złego? Ba, moi mili, nie mnie odpowiadać na to pytanie. Wiem tylko, że ja przyzwyczaiłem się do Hez-hezronu. Do smrodu rynsztoków, do spienionej wody w rzece, gdzie ławice ryb widziało się tylko, kiedy wędrowały brzuchami do góry, do cienkiego wina i pluskiew w łóżku. Nienawidziłem tego miasta i nie miałem sił, by je opuścić. Cóż, stałem się szczurem portowym, małym padlinożercą, pochłaniającym gnijące mięso. Jak widzicie, nie miałem wielkiego wyobrażenia o swej pracy. A przynajmniej nie miałem go w upalne, bezwietrzne dni, kiedy uliczki Hez-hezronu spowijał niewyobrażalny całun smrodu. Dlaczego nie wybrałem spokojnego życia na prowincji, gdzie jako przedstawiciel Świętego Officjum, w jednym z małych miasteczek, zajmowałbym się chędożeniem dziewek, popijaniem z miejscowymi notablami i popuszczaniem pasa? Znałem inkwizytorów, których bez reszty pochłaniały właśnie takie bogobojne zajęcia. Przyjeżdżali potem do Hez-hezronu na tydzień czy dwa, spasieni i zadowoleni z siebie, opowiadając, jak miło płynie życie z dala od kłopotów wielkiego miasta. A wasz uniżony sługa w tym czasie musiał wdychać odór rynsztoków i trudzić się w pocie czoła dla Jego Ekscelencji biskupa, który potrafił być bardzo nieprzyjemny, zwłaszcza kiedy chwytały go ataki podagry.
Owszem, miło mieć licencję wydaną przez samego biskupa Hez-hezronu (to człowieka nobilitowało w wielu oczach), ale jeszcze milej nie mieć obowiązków i wiecznych kłopotów z gotówką. Mogłem, co prawda, zamieszkać w oficjalnej siedzibie Inkwizytorium i spać w chłodnym, czystym dormitorium, ale wtedy kwaterę musiałbym dzielić z innymi inkwizytorami. A poza tym codzienne modły: w południe, o zachodzie słońca, o północy i na jutrznię, nie były dla mnie. Tak samo jak wino z wodą rozcieńczane w proporcji jeden do trzech i cienka kaszka z byle jaką omastą. Z dwojga złego już wolałem pocić się i wdychać smród we własnej kwaterze. Bo nie znałem zbyt wielu inkwizytorów, którzy brak pieniędzy uważaliby za cnotę. I nie znałem również zbyt wielu takich, dla których przemieszkiwanie w dormitorium byłoby szczytem marzeń.
Teraz leżałem na nędznym łóżku w karczmie Pod Bykiem i Ogierem i, zachowując stoicki spokój, dawałem się żreć pluskwom oraz wszom. Było tak duszno, że czułem, jakbym wdychał powietrze przez cuchnącą, mokrą szmatę. Obok na stoliku stał dzbanek pełen cienkiego i ciepłego już wina, a mnie nawet nie chciało się sięgnąć po niego ręką. Leżałem i rozmyślałem nad marnością ludzkiego życia, kiedy usłyszałem na korytarzu ciężkie kroki. Przeraźliwie skrzypnął jeden z czterech schodków, między moimi drzwiami a korytarzem, po czym ktoś zatrzymał się w progu i chwilę chrapliwie dyszał. A potem rozległo się pukanie. Nawet nie chciało mi się na nie odpowiadać. Zwykłe powiedzenie „wejść” albo „kto tam?” przekraczało siły waszego uniżonego sługi. Wydałem więc z siebie tylko jakiś nieartykułowany odgłos i widać musiał on zostać wzięty za zachętę, bo drzwi rozwarły się i w progu zobaczyłem mężczyznę, którego ciało, a w zasadzie cielsko, zasłaniało cały prześwit we framudze.
– O, na miecz Pana naszego – mruknąłem do siebie, a raczej zaszeptałem, ledwo poruszając ustami, bo nawet mruczeć mi się nie chciało.
Przybysz był naprawdę ogromny. Potężne, rudo owłosione brzuszysko wylewało mu się zza wełnianych spodni i wisiało niemal do wysokości przyrodzenia. Miał czerwone, obwisłe policzki i podbródek niemal zrośnięty z szyją. Jego kark był co najmniej tak szeroki, jak mój tyłek. W dodatku nieznajomy był cały zlany potem i przeraźliwie cuchnął. Wydawało mi się, że nie sposób już, aby w moim pokoju śmierdziało bardziej niż do tej pory, a jednak… Ale bystre oczy waszego uniżonego sługi nie mogły nie zauważyć, że człowiek ten miałby kłopot z przejściem przez ucho igielne nie tylko z uwagi na tuszę. Na jego paluchach dostrzegłem solidne złote pierścienie z całkiem sporymi oczkami szlachetnych kamieni. Szafir, rubin i szmaragd. Błękit, czerwień i zieleń. Bardzo pięknie.
– Mistrzu Madderdin – wysapał, a ja widziałem, iż każde słowo sprawia mu trudność. – Pozwolicie, że usiądę?
Przytaknąłem i miałem tylko nadzieję, że mój niewielki zydel nie rozpadnie się pod jego ciężarem. Ale przybysz ostrożnie złożył ogromny tyłek na siedzeniu, a potem bez słowa sięgnął po dzban z moim winem i przechylił go do ust. Pił, a czerwień spływała mu na tłustą brodę, podgardle, koszulę i wylewała się na wiszący brzuch. Dopił do końca, beknął, po czym odstawił dzbanek. Wyraźnie poweselał, a ja wręcz przeciwnie. Nie lubię ludzi, którzy okazują mi brak szacunku. Lecz mogłem wysłuchać, co ma do powiedzenia, zanim go zabiję. Zwłaszcza, że po pierwsze, nie chciało mi się nawet spuścić nóg z łóżka, a po drugie, pierścienie na jego palcach wskazywały, iż może mieć całkiem ciężką sakiewkę. I być może przybył podzielić się jej zawartością.