– Wybaczcie, panie Madderdin – rzekł mocniejszym głosem. – Złotem wam odpłacę za ten zbawczy dzbanuszek.
Skinąłem głową na znak, że przyjmuję wyjaśnienie. A być może tylko zdawało mi się, że nią skinąłem.
– Zastanawiacie się zapewne, co mnie sprowadza w wasze progi i dlaczego ośmielam się was niepokoić w tak podły czas…
Tym razem nie chciało mi się nawet ruszyć głową i tylko zmrużyłem powieki. Grubasowi, jak widać, pomogło moje winko, bo składał całkiem zgrabne zdania.
– Pozwólcie, że się przedstawię. Jestem Marius van Bohenwald, licencjonowany kupiec.
Coś mi mówiło to nazwisko. Zwykle mam dobrą pamięć do nazwisk, ale dzisiejszego dnia ledwo mogłem zapamiętać własne.
– Taaak… – mruknąłem zachęcająco.
– Przyszedłem was prosić o pomoc, panie Madderdin. Słyszałem o waszych – zawahał się przez ledwie dostrzegalny moment – zdolnościach i o tym, że pomagacie czasami przyjaciołom przyjaciół.
– Mówcie, proszę – uniosłem się lekko na łokciach i oparłem nieco wygodniej.
Złożył dłonie na kolanach i przyglądał się przez chwilę swoim grubym jak pęta kiełbas paluchom. Zastanawiałem się, ile złota musiało pójść na jego pierścienie. Doszedłem do wniosku, że dużo…
– Jestem szanowanym kupcem, panie Madderdin. Mam, a raczej miałem, dwie barki oraz skład w porcie. Handluję między Tirianon-nag i Hezem, ale ostatnio ceny w Tirianie poszły bardzo w górę i wysłałem mojego kapitana na południe, żeby pozbyć się pośredników.
Tirianon-nag, powszechnie nazywane Tirianem, było portowym miasteczkiem trzy dni drogi od Hezu. Spławiano tamtędy zarówno luksusowe materiały z południa, na przykład bele grubego, gładkiego samitu, jak zboże i len. Oprócz tego, słodkie, markowe wina z Alhamry i piękne smagłe dziewki, które w Hezie cieszyły się dużym uznaniem. Miejscowi kupcy niechętnie patrzyli na konkurencję z Hezu. Woleli pracować jako pośrednicy, zwłaszcza, że rzeka na południe od Tirianu nie należała do najbezpieczniejszych. Piractwo kwitło jak nigdy, a żeglugę dodatkowo utrudniały liczne mielizny oraz szybko zmieniający się poziom wody, który raz zasłaniał, a raz odsłaniał skały. Dlatego handlarze z Tirianu windowali ceny na niebotyczny poziom, a kupcy z Hezu pluli sobie w brody, ale wytrząsać złoto z kiesek musieli. W końcu pięknotki z Hez-hezronu lubiły samitowe płaszcze, alhamrskie wino gościło na najlepszych stołach, a południowe dziewki rozpalały męskie żądze, jak żadne inne na świecie.
Owszem, zdarzało się, że jakiś przedsiębiorczy kupiec z Hezu próbował ominąć pośredników. Rzecz taka udawała się jeszcze sporym kompaniom, które stać było, aby wysłać kilka statków naraz i zapewnić im doświadczonych pilotów oraz wynająć obstawę. Ale taki człowiek, jak mój gość, ze swoimi marnymi dwoma barkami mógł tylko liczyć, że szczęście się do niego uśmiechnie. Zysk był niebagatelny, ale ryzyko spore. A skoro Marius van Bohenwald zawitał w progi waszego uniżonego sługi, oznaczało, że nie miał zbyt wiele szczęścia w życiu. Tak jakoś się składa, że głównie odwiedzają mnie ludzie pragnący, bym rozwiązywał ich kłopoty. Dlaczego ktoś nie zechciałby rozwiązać moich?
– Wrócił? – zapytałem. – Ten kapitan?
Marius van Bohenwald zagryzł wargi.
– Przysłali mi jego uszy – powiedział.
Roześmiałem się, bo to był stary numer kupców z Tirianu.
– Nie daruję im – rzekł z jakąś zawziętością nie pasującą do jego nalanej twarzy. – I w tym celu potrzebuję pana pomocy, panie Madderdin.
– Pomyliłeś adresy, chłopcze – powiedziałem. – Poszukaj sobie w porcie najemników, albo zabójców, albo kogo tam chcesz… Nie sądzę, żeby był ci potrzebny inkwizytor. – Chciałem się zaśmiać znowu, ale było zbyt duszno, i dałem spokój.
– Panie Madderdin – Marius van Bohenwald zaplótł nerwowo dłonie. – Czy słyszał pan o Kompanii Kupców Jedwabnych z Tirianu?
– Chyba tak. – Nie chciało mi się już z nim gadać, chociaż zdążyłem się przyzwyczaić do smrodu, który parował z jego ciała i mokrych od potu ubrań.
– Oni zajmują się nie tylko handlem, panie Madderdin. To sekta. Składają ofiary…
– Chłopcze – powiedziałem. – Nawet jeśli to prawda, to o ile wiem, a wiem dobrze, w Tirianie jest przedstawicielstwo Świętego Officjum. Taki kamienny budynek niedaleko twierdzy i ratusza. Idź do nich z tym problemem.
– Ręka rękę myje, panie Madderdin…
– Nie chciałbyś chyba powiedzieć, że członkowie Inkwizytorium są przekupni, co? – westchnąłem. – Idź już sobie, Mariusie van Bohenwald, czy jak ci tam, zanim stracę cierpliwość.
– Panie Madderdin. – Wyraźnie się przestraszył. – Nie chciałem pana urazić. Proszę mi wierzyć. – Złożył dłonie jak do modlitwy. – Błagam, niech pan mnie wysłucha.
Zbyt często miałem okazję słyszeć błagania, aby coś takiego robiło na mnie jakiekolwiek wrażenie. I to prawdziwe błagania, moi mili. Słowa wypowiadane zza zmiażdżonych warg i wybitych zębów, słowa z trudem przeciskające się przez opuchnięty język. Tak więc, skoro takie błagania nie robiły na mnie wrażenia, to trudno by je zrobiły popiskiwania marnego kupczyka. Niemniej, z drugiej strony, cóż miałem lepszego do roboty niż wysłuchać go? Może to było i lepsze od nieruchomego leżenia w brudnym wyrze? Zwłaszcza, że rozmowa z Mariusem van Bohenwaldem przynajmniej pozwalała zapomnieć o natrętnym towarzystwie pluskiew.
– Wysłucham – odparłem. – Ale nie nadużyj mojej cierpliwości.
– Oczywiście, panie Madderdin – powiedział szybko. – Jestem niemal pewien, że Kompania Kupców Jedwabnych jest tylko przykrywką dla pogańskiej sekty. Składają ofiary z ludzi rzecznym bóstwom i duchom. Niszczą wrogów dzięki czarnej magii…
– Och, Mariusie – ziewnąłem. – Kupiecka rywalizacja powinna mieć granice, a ty je wyraźnie przekraczasz.
– Mistrzu. – Znowu złożył dłonie jak do modlitwy.
– Ja wiem, że to brzmi – przerwał, jakby zastanawiał się nad słowem – niepokojąco…
– Brzmi głupio i cudacznie – poprawiłem go.
– Ale jeśli… – zająknął się – jeśli jest w tym ziarno prawdy? Gdyby tylko zechciał pan sprawdzić sam, na miejscu. Pokryję wszelkie koszta i będę zachwycony, mogąc panu ofiarować honorarium w wysokości trzystu koron. Niezależnie, czy pan coś znajdzie, czy nie.
Uniosłem nieco głowę i ten ruch bardzo mnie zmęczył.
– Skąd takie zaufanie? – zakpiłem. – A jeśli wezmę pieniądze i przeputam je z tiriańskimi kurwami, mówiąc ci, że nie znalazłem niczego podejrzanego?
– Jest pan przyjacielem przyjaciół – powiedział, i niemal wyczułem oburzenie w jego głosie. – Zapewniano mnie, że jest pan człowiekiem godnym całkowitego zaufania!
– Taaak – przeciągnąłem się. – Zawsze miło słyszeć podobne słowa, kiedy dotyczą własnej osoby.
Powziąłem trudną decyzję i opuściłem nogi na podłogę. A potem usiadłem.
– Namawiasz mnie do zajęcia się brudnymi sprawami – rzekłem. – Wyobrażasz sobie, jak bardzo zachwyceni będą inkwizytorzy z Tirianu, kiedy przybędę szukać herezji na ich terenie?
– Ma pan przecież licencję Hezu, mistrzu – odparł.
Miał trochę racji, bo teoretycznie Tirian podlegał zwierzchnictwu Inkwizytorium w Hez-hezronie, ale sprawy kompetencyjne były bardzo zagmatwane. I jedni juryści mówili tak, drudzy siak, a o wszystkim jak zwykle decydował Jego Ekscelencja biskup, do którego odwoływano się w razie wszelkich konfliktów i nieporozumień. Poza tym istniało coś takiego, jak niepisany kodeks honorowy, a on bardzo wyraźnie mówił, by nie wtykać nosa w nie swoje sprawy. Zwłaszcza, kiedy nikt tegoż wtykania nie nakazywał. Niemniej jednak problem, mimo wszystko, mnie zainteresował. Kupiec musiał być bardzo pewien, że znajdę nieprawidłowości, skoro chciał ryzykować gotówkę. Oczywiście istniało jeszcze jedno rozwiązanie: ktoś chciał skompromitować i narazić na kłopoty waszego uniżonego sługę, i uknuł całą tę intrygę. Nie wydawała mi się ona jednakowoż szczególnie finezyjna. Lecz może o to właśnie chodziło? Tyle, że komu zależałoby na pognębieniu biednego Mordimera? Pomyślałem chwilę i znalazłem co najmniej kilkanaście nazwisk ludzi, którzy z radością ujrzeliby mnie pozbawionego inkwizytorskich insygniów i przegnanego z miasta.