Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Co mi szkodziło jednak rozegrać sprawę z najwyższą ostrożnością i pieczołowitością? Popłynąć do Tirianu, rozejrzeć się tu i tam, porozmawiać z miejscowymi inkwizytorami, zasięgnąć języka o Kompanii Kupców Jedwabnych, a potem zdać uczciwy raport Mariusowi van Bohenwaldowi? Kilka setek koron nie chodzi piechotą, mili moi, a w Hezie nie tak łatwo znaleźć ludzi skłonnych do ich rozdawania. Gorzej jednak, jeśli się okaże, iż w Tirianie faktycznie coś śmierdzi, a wasz uniżony sługa będzie musiał smród ten wywietrzyć.

– Dobrze – zadecydowałem – ale to będzie więcej kosztowało, Mariusie.

Najpierw odetchnął z ulgą, lecz kiedy usłyszał ostatnie słowa, twarz mu się wydłużyła. Oczywiście, jeśli przyjąć śmiałe założenie, że ta twarz, wielkości ogromnego bochna chleba, w ogóle mogła się wydłużyć.

– Nie jestem zbyt bogaty, panie Madderdin – powiedział. – A przynajmniej teraz, kiedy interesy nie idą najlepiej.

– Rozumiem – skinąłem głową. – Niemniej sądzę, że stać cię na dorzucenie, jeśli nie gotówki, to chociaż jednego z tych pierścionków. Powiedzmy czerwonego, bo lubię rubiny. A może i dwóch – zastanowiłem się – bo czerwony zapewne przyzwyczaił się do towarzystwa zielonego braciszka.

Spojrzał na mnie, a potem wolnym ruchem sięgnął prawą dłonią do palców lewej dłoni. Musiał mocno szarpnąć, bo palce napuchły mu od upału. Podał mi dwa pierścienie na otwartej dłoni. Oj, solidne były to pierścienie, mili moi. Szeroka, złota obrączka i kamyczki sporej wielkości. Zacny Marius jak widać lubił błyszczeć w towarzystwie.

– A czy ta niebieska sierotka nie będzie zbytnio samotna, panie van Bohenwald? Aż żal zostawiać ją w nieutulonym płaczu za krewniakami…

Tym razem szarpnął za pierścień z jakąś tajoną złością. Ten siedział na palcu mocniej, więc trochę się namęczył, zanim go zdjął. Przyjąłem od niego wszystkie trzy pierścienie i zważyłem je w dłoni. Lekkie one nie były…

– Aż tak ci na tym zależy, Mariusie? – zapytałem z zamyśleniem. – Nie lepiej działać, jak inni kupcy? Opłacać się łobuzom z Tirianu i zarabiać swoje? Aż tak bardzo ci zależy na pieniądzach? A może na tym, by ich pognębić?

– To nie tak, mistrzu Madderdin – rzekł i nie mógł odwrócić wzroku od mojej dłoni, na której wciąż leżały pierścienie. – Wierzę w wolną konkurencję i w to, że powinien decydować pieniądz oraz zdolności. Ale nie zgadzam się, aby łamano moje dobre prawa do tego, by samemu decydować z kim i jak chcę prowadzić interesy.

– Jesteś idealistą, Mariusie – powiedziałem. – Ludzie zawsze łamali prawo i zawsze je będą łamać. Na rzekach będą pływały pirackie barki, a księgowi będą oszukiwać poborców podatkowych. Ten, kto ma większe wpływy i większą siłę, będzie dyktował ceny oraz ustawiał rynek. Tak jest i tak musi być.

– Ja się na to nie zgadzam, mistrzu Madderdin – rzekł z jakąś zawziętością, dziwnie nie pasującą do jego nalanej twarzy. Pomyśleć, że ktoś kiedyś powiedział, iż grubasy są poczciwymi ludźmi. – Płacę uczciwie podatki, ale nie chcę płacić jeszcze haraczu tiriańskiej bandzie.

– Hmmm – Odłożyłem pierścienie na blat stolika. Zalśniły pięknie. – Lubię idealistów – stwierdziłem – i żałuję czasem, że moja praca wymaga ode mnie zbyt wiele realizmu. Umówmy się więc tak, Mariusie: jeśli nie załatwię wszystkiego po twojej myśli, stracisz tylko trzysta koron i moje koszta podróży oraz utrzymania. A te błyskotki wrócą do ciebie. A jeśli cała rzecz się uda, będzie cię stać na następne pierścionki, a tych trzech braciszków zostanie u mnie. Czy to uczciwa propozycja?

– Tak, mistrzu Madderdin – powiedział i widziałem, że moje słowa podniosły go na duchu. – Widzę, że przyjaciele nie mylili się co do pana.

– Odbieram to jako komplement – roześmiałem się. – Dobrze, idź już teraz i zostaw mnie upałowi oraz wszom. Od razu mówię, że nie ruszę się z Hezu, póki nie skończy się ta przeklęta pogoda. A Bóg raczy wiedzieć, kiedy wreszcie spadnie deszcz.

To mu się nie spodobało, ale przez chwilę nic nie mówił. Potem dopiero bąknął:

– Na rzece jest chłodniej, mistrzu Madderdin. Na pewno lepiej by wam było na mojej barce niż tutaj. Każę przygotować kajutę i dobre wino, chłodzone w lodzie. A może jakąś dziewkę, która umiliłaby wam trzy dni podróży?

– Czy myślisz, że w takim upale można myśleć o dziewkach? – Znowu ułożyłem się wygodniej. Całe ciało miałem tak mokre, jakbym dopiero wyszedł z kąpieli.

– Chociaż – dodałem po chwili – może to i dobry pomysł.

Potrząsnąłem głową i wstałem. Jednym szybkim ruchem, gdyż wiedziałem, że jak będę się do tego dłużej zbierał, znowu uznam, że najlepiej jest jednak leżeć.

– Szykuj barkę, Mariusie. O zachodzie słońca odpływam. Tylko niech dziewka naprawdę będzie warta trzech dni spędzonych z nią w jednej kajucie.

– Robi się, mistrzu Madderdin – rozpromienił się. – Mój kantor i magazyny są we wschodniej części doków. Każdy wam wskaże drogę. Albo nie, wyślę po południu chłopaka, by was zaprowadził.

Na koniec wyciągnął rękę i potrząsnął serdecznie moją dłonią. Miął miękkie palce i zniewieściały uchwyt. Wyciągnąłem dłoń z jego dłoni i skinąłem mu głową. Znowu poczułem się bardzo zmęczony. Jakoś Marius van Bohenwald nie potrafił mnie zarazić swoim entuzjazmem. Ale spędzenie trzech dni na wygodnej barce zapewne było dużo lepszym rozwiązaniem od gnicia w łóżku pełnym wszy i pluskiew. Zwłaszcza, że moja sakiewka miała się zapełnić, kupiec miał pokryć koszta utrzymania, a trzydniowe towarzystwo jakiejś hezkiej ślicznotki również nie było do pogardzenia. Pod warunkiem, że będzie to naprawdę ślicznotka, a nie portowa kurwa zżarta pracą i chorobami. Cóż, zobaczymy, czy Marius van Bohenwald potrafi wyrazić swój szacunek. Jeśli nie – zawsze mogę wrócić do wszy i pluskiew.

Jednak przed spacerem do portu i zaokrętowaniem się na łajbie Mariusa van Bohenwalda musiałem dowiedzieć się, kim jest mój zleceniodawca. To, że jego nazwisko obiło mi się o uszy, nie znaczyło przecież nic. Zwłaszcza, że ja nie mam tak dobrej pamięci, jak Kostuch, który rozmowy sprzed miesięcy potrafi cytować, jak gdyby odbyły się wczoraj. Oczywiście w mieście takim, jak Hez sprawdzenie licencjonowanego kupca nie jest niczym trudnym ani pracochłonnym. Wystarczy udać się do gildii kupieckiej i przepatrzyć dokumenty. Człowiek obcy miałby może niejakie kłopoty z uzyskaniem odpowiednich papierów, ale waszego uniżonego sługę kanceliści znali więcej niż dobrze i nikt nawet nie myślał, by rzucać mi kłody pod nogi. Dlatego też dowiedziałem się, iż van Bohenwald wykupił roczną licencję oraz miał referencje od dwóch zacnych kupców z Bortalz, w którym to mieście żyła jego bliższa i dalsza rodzina. Zgłosił utratę statku i wystąpił o odszkodowanie z tytułu ubezpieczenia, a postępowanie w sprawie trwało. Poza tym dzierżawił na terenie portu magazyn i biuro. Dokumenty gildii, jak zwykle były jasne, przejrzyste i konkretne, a wasz uniżony sługa po raz kolejny utwierdził się w przekonaniu, że jeśli chce się prowadzić intratne interesy, to należy dbać o porządek.

– Tak, tak, biedny Mordimerze – powiedziałem sobie. – Kiedyś kupcy oraz przedsiębiorcy zawojują świat, a dzięki nim prawdziwą władzę zyskają urzędnicy i prawnicy. A twoja zacna profesja odejdzie w mroki zapomnienia, bo wszyscy zapomną o moralnej czystości, a myśleć już tylko będą o bilansie strat i zysków.

Miałem jednak nadzieję, że nie nastąpi to za mojego życia.

Marius van Bohenwald wydawał się więc człowiekiem wiarygodnym, choć przyznam szczerze, że wolałbym sprawdzić go nieco dokładniej. Ale pogoda w Hezie była tak parszywa, że z ulgą myślałem o orzeźwiającym rzecznym rejsie. Zresztą, jak miały wskazać późniejsze wypadki, nawet najbardziej dokładne sprawdzanie kupca z Bortalz nie przyniosłoby mi żadnej, dającej się wykorzystać, wiedzy.

* * *

Barka należąca do Mariusa van Bohenwalda była zwykłą, rzeczną krypą. Szeroka, o płaskim dnie, tępym dziobie i jednym maszcie. Ale pod pokładem było zadziwiająco dużo miejsca na towary, a beczki i worki leżały również na deskach pokładu, pieczołowicie obwiązane linami i nakryte szarym, żaglowym płótnem. Załoga składała się z wytatuowanego od stóp do głów kapitana (był ubrany tylko w szerokie hajdawery, więc miałem okazję mu się dokładnie przyjrzeć), starego, beznosego sternika i czterech marynarzy. Wszyscy zajęci byli ładowaniem towarów, jedynie kapitan stał na pokładzie i wymachiwał trzymanym w dłoni rzemieniem.

33
{"b":"100397","o":1}