Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Kostuch! – ryknąłem. – Chodź tu, Kostuch!

Przez chwilę patrzył na mnie, nie rozumiejąc, ale w końcu jego twarz rozjaśniła się uśmiechem. Uśmiechnięty wyglądał jeszcze paskudniej niż zwykle.

– Mordimer – powiedział z uczuciem – przyszedłeś po nas, Mordimer.

Podszedł i objął mnie. Odsunąłem się, bo śmierdział jak nieboskie stworzenie. Warunki w lochach kardynała nie sprzyjały jak widać higienie, a zresztą mycie i tak nie należało do ulubionych zajęć Kostucha.

Przebity dworzanin leżał na podłodze i rzęził. Wyrzygiwał z ust krwawą pianę. Patrzyłem na niego przez chwilę obojętnym wzrokiem. Na moment nasze oczy się spotkały i w jego spojrzeniu wyczytałem strach, niezrozumienie oraz potworną tęsknotę za uciekającym życiem. Ach, mili moi, przyzwyczaiłem się już do takich spojrzeń… Inni dworzanie powoli wstawali, zaczęły się jakieś szepty.

– Wszyscy pod ścianę – rozkazałem głośno.

Beldaria szarpnął się, jakby chciał chwycić mnie za kaftan. Lewą ręką przytrzymałem mu dłonie, a prawą zacząłem bić go po twarzy. Wolno, otwartą dłonią. Poczułem pod palcami krew i ostre okruszki zębów. Jego nos chrupnął i ustąpił pod uderzeniem. Kiedy puściłem, starzec padł na ziemię jak zakrwawiony łachman.

– Zabierzcie to ścierwo – rozkazałem służącym.

Prałat Bulsani drżał pod ścianą. Przytulał się do niej tak mocno, jakby chciał się stać częścią pokrywającego ją kobierca.

– Straciłeś ochotę na dowcipkowanie, ojcze? – zapytałem. – Szkoda, bo liczyłem na jakieś finezyjne żarciki i wymyślne aluzje. Nie powiesz czegoś, by mnie rozweselić?

Patrzył na mnie ze strachem i nienawiścią. Wiedział, że dla niego już wszystko się skończyło. Noce spędzane na kartach, popijaniu wina i obłapywaniu dziwek. Jego życie warte teraz było tyle, co plwocina na gorącym piasku.

Uśmiechnąłem się i podszedłem do bliźniaków. Uścisnęli mi dłonie z wzruszającym oddaniem.

– Wiedziałem, prawda, Mordimer, wiedziałem, że nas nie zostawisz – rzekł Pierwszy.

Było nas czterech w pałacu kardynała. A żołnierzy i dworzan co najmniej pięćdziesięciu. W samej tej dużej komnacie – kilkunastu. Jednak nikomu nie przyszłoby do głowy przeciwstawić się nam. A przecież mogli nas zabić… Albo przynajmniej próbować. Tymczasem każdy z tych ludzi miał złudną nadzieję ocalenia życia i chciał za nią zapłacić gorliwym posłuszeństwem. Każdy z nich błagał już w myślach tylko o to, by nie znaleźć się w piwnicach Inkwizytorium. Lecz wierzcie mi, że wszyscy, którzy przeżyją wieczór, znajdą się w nich nadspodziewanie prędko. Ofiarujemy im tam łaskę pocieszającej rozmowy i wyznania wszystkich win. Zaś to, czy ich życie zakończy się w moczu, kale, krwi i przeraźliwym bólu będzie zależeć tylko od nich samych i ich chęci zrozumienia oraz odkupienia grzechów. Jeśli będą wystarczająco rozumni i pokorni, być może umrą ścięci, a na stosie spłoną ich bezgłowe ciała. Jeśli nie, zostaną upieczeni na wolnym ogniu, na oczach wyjącej z uciechy gawiedzi, otoczeni smrodem własnego, palonego tłuszczu.

Wyszedłem na korytarz. W ciemnej wnęce stał mój Anioł. Teraz przybrał postać niepozornego człowieczka w ciemnym płaszczu. Ale to był mój Anioł. Nigdy nie pomylisz się, kiedy masz szczęście lub pecha ujrzeć swego Anioła Stróża, niezależnie od tego, jak zażyczy sobie wyglądać.

– Jestem z ciebie zadowolony, Mordimer – powiedział. – Zrobiłeś, co do ciebie należało.

– Na chwałę Pana – odrzekłem, bo co innego mogłem powiedzieć.

– Tak, na chwałę Pana – powtórzył z jakąś dziwną i zaskakującą goryczą w głosie. – Czy wiesz, Mordimer, że w oczach Boga wszyscy jesteśmy winni, niezależnie od naszych uczynków?… – Spojrzałem w jego źrenice, a one były jak jeziora wypełnione ciemnością. Wzdrygnąłem się i odwróciłem wzrok -… Pytaniem jest tylko wymiar i czas kary. Kary, która nieuchronnie nadejdzie.

– Dlaczego więc myślimy o tym, by mu się przypodobać? – ośmieliłem się zadać pytanie.

– A czy dziecko na plaży nie buduje murów z piasku, które mają powstrzymać przypływ? I czy, kiedy jego budowle znikną już pod falami, na drugi dzień nie stara się zbudować murów jeszcze potężniejszych, chociaż w głębi duszy dobrze wie, że nic to nie da? – Położył dłoń na moim ramieniu, a ja poczułem, że uginam się pod jej ciężarem.

– Ty, Mordimer, wypełnisz wszystko, co ma się wypełnić – powiedział. – Jutro przybędą tu spiskujący kardynałowie i jutro pojawią się inkwizytorzy.

– A więc nie ma Kościoła Czarnego Przemienienia?

– Któż wie, co oznacza słowo „jest”? – zapytał Anioł. – I którego z bytów dotyczy? – zawiesił głos. – Świat jest pełen tajemnic, Mordimer – ciągnął dalej łagodnym tonem. – Czy wiesz, iż istnieją takie elementy materii, których istnienie tylko przeczuwamy, gdyż obserwacja powoduje ich zniszczenie? Kto może więc odpowiedzieć na pytanie, czy one są i dla kogą są?

Czekałem, myśląc, że powie coś jeszcze, ale Anioł wyraźnie już skończył. I tak dziwiłem się, że raczył pozostawać ze mną tak długo.

– Co mam więc robić, mój panie? – zapytałem, choć lękałem się, aby nie rozsierdziła go moja niedomyślność.

– Mordimer, to, co masz zrobić, sam wiesz najlepiej – odparł i uśmiechnął się.

Tym razem nie próbowałem nawet zobaczyć jego oczu, bo nie chciałem, aby otchłań, która w nich była, spojrzała we mnie.

Epilog

Ta historia zaczęła się w Hez-hezronie i tam właśnie musiała się zakończyć. Do domu Lonny weszliśmy wczesnym rankiem. Ja, Kostuch, bliźniacy i trzech inkwizytorów w ciemnych płaszczach. Kiedy nas zobaczyła, krew odbiegła jej z twarzy.

– Mordimer – powiedziała głuchym głosem.

– Mordimer Madderdin w imieniu Inkwizycji – rzekłem. – Twój dom, córko, zostanie poddany inspekcji.

– Ja nic nie zrobiłam – powiedziała z rozpaczą w głosie. – Wiesz o tym, Mordimer!

– Przynależność do Kościoła Czarnego Przemienienia, obmierzłej sekty heretyków, to twoim zdaniem nic? – zapytałem. – A skupowanie dziewic w celu poddawania ich świętokradczym obrządkom? Nie mówiąc już o sprofanowanych relikwiach i heretyckich amuletach, które znajdziemy w twoim domu.

– Powiedziałeś, że jeśli stoisz po jednej strony barykady, a kto inny po drugiej, to można podjąć tylko jedną słuszną decyzję. I ja stanęłam po twojej stronie, Mordimer! Pomogłam ci!

– Nic ci nie obiecywałem, Lonna – wzruszyłem ramionami. – Takie jest życie. Pełne niegodziwości. Zresztą sama o tym najlepiej wiesz. W końcu to ty, perełko, wydałaś mnie ludziom kardynała. Łatwo było myśleć, że uprzykrzony Madderdin nigdy nie opuści już Gomollo, prawda? Ale zapomniałaś o nieoczekiwanym, perełko. O tym, że Goliat nie zawsze zwycięża Dawida. W końcu Mądra Księga mówi: „Albowiem Bóg jest sędzią. Tego poniża, a owego podwyższa”.

Lonna patrzyła na mnie i milczała. Bardzo dobrze, bo nie było nic do powiedzenia.

Kostuch zbliżył się do mnie i widziałem jego wygłodniałe oczy.

– Mogę, Mordimer? – zapytał pokornie.

– Możesz, Kostuch, ale ona ma przeżyć – odparłem.

Był jak wdzięczny psiak, kiedy porywał ją, i bezwolną, zrozpaczoną i oniemiałą prowadził na górę, do komnat. Potem słyszeliśmy przez dłuższy czas jej krzyk, ale później ten krzyk umilkł. Kiedy inkwizytorzy ją zabierali, miała zakrwawione uda, porwaną suknię i pustkę w oczach.

W dwie godziny potem otoczyliśmy dom Hilgferarfa. Przyjął nas zimno, spokojnie, i tak, jak my, wiedział, że jest już martwy.

– Nie trzeba było mnie oszukiwać, panie Hilgferarf – powiedziałem. – Dziewice z południa miały być wspólnym prezentem pana i Bulsaniego dla Diabła z Gomollo i jego gości, prawda? Pan dawał gotówkę, a prałat dojście do kardynała. Ale Bulsani postanowił pana przechytrzyć, czyż nie tak, i wręczyć prezent tylko we własnym imieniu? Wynajął mnie pan, doskonale wiedząc, gdzie jest Bulsani. Co to miało być? Próba?

– Nie. Nie wiedziałem, że Bulsani kupił dziewczyny, dopóki mi pan o tym nie powiedział. Przypuszczałem tylko, że mógł to zrobić.

52
{"b":"100397","o":1}