– Zaprawdę powiadam wam: co żeście uczynili temu bratu mojemu najmniejszemu, mnie żeście uczynili – odparłem słowami Pisma. – Więc może podzielisz się swą wizją z inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu?
– Ty jesteś inkwizytorem? – zerknął na mnie spode łba. – Bardzo dobrze. Może będę potrzebował pomocy twego pana.
Patrzyłem na niego i przyznam, że na moment, na krótką chwilę, zabrakło mi języka w gębie. A wierzcie, mili moi, iż waszemu uniżonemu słudze rzadko rzecz taka się przytrafiała. Oto przede mną siedział morderca, a raczej przywódca bandy morderców, który zupełnie nie przejął się zagładą swych ludzi oraz obecnością inkwizytora, i liczył na spotkanie z biskupem. Był tylko głupi, czy już szalony?
– Zastanawiałem się, czy rozpalić stos, czy raczej szykować linę – powiedziałem. – Ale widzę, że rozmowa zajmie nam dłuższą chwilę. Poruczniku – odwróciłem się do Ronsa – byłby pan łaskaw kazać moim ludziom, by rozgrzali narzędzia?
– Nie bądź idiotą, inkwizytorze – doktor Cornelius nadrabiał miną, ale jednak widziałem, że się wystraszył. – Wierz mi, że mam informacje i wiedzę, które zainteresują Jego Ekscelencję. I wierz mi również – wyciągnął w moją stronę chudy, kościsty paluch – że i ty na tym skorzystasz.
– Słucham – rzekłem. – Nie masz zbyt wiele czasu, a ja nie jestem człowiekiem nadmiernie cierpliwym. Sam jestem ciekaw, czy zdołasz kupić życie…
– Nie mogę o tym mówić tobie! – wrzasnął, jakby ktoś przejechał ostrzem po marmurze. – Chcę się widzieć z biskupem!
– Oczywiście – odparłem serdecznie. – Już mam podstawić powóz, czy dopiero za chwilę?
Szczęknęły drzwi i Kostuch zajrzał do środka. Obserwowałem doktora Corneliusa i zobaczyłem, że jego twarz zmartwiała. Ech, ten mój Kostuch, zawsze robi wrażenie!
– Grzeją się – zameldował. – Naszykować stół, czy podwiązujemy?
– Dobrze – wrzasnął Gornelius. – Wszystko powiem!
Przysunąłem zydel, usiadłem i dałem znak Kostuchowi, żeby nas zostawił. Porucznik Rons stał pod ścianą.
– Zamieniam się w słuch – powiedziałem uprzejmie.
– Jestem doktorem medycyny – zaczął Cornelius – i uczonym. Zgłębiłem tajniki alchemii, chociaż moja praca nie została doceniona przez świat. Ja jednak wytrwale i w pocie czoła pracowałem nad ideą mogącą zmienić oblicze tej ziemi…
– Doktorze – powiedziałem. – Moja cierpliwość ma swoje granice.
Splunął flegmą i krwią na podłogę, pomacał palcem resztki po zębach.
– Czego brakuje królom i książętom? – zapytał.
– Złota – odparłem, bo wyraźnie liczył na odpowiedź, a ja w końcu miałem czas i mogłem wziąć udział w tej zabawie. Przynajmniej przez chwilę.
– Złota też – przyznał – ale kamień filozoficzny jest mitem. Fantasmagorią. Nie da się zamienić ołowiu w złoto.
– Nie da się – przytaknąłem, bo przynajmniej w tym wypadku doktor Cornelius zdawał się myśleć rozsądnie.
– Władcom brakuje wojska, inkwizytorze. Ludzi gotowych umierać na ich skinienie. Armii, która nie rozbiegnie się w panice, żołnierzy, którzy rzucą się na liczniejszego wroga i będą walczyć do śmierci lub zwycięstwa. Żołnierzy nie czujących strachu i bólu, zajadłych jak dzikie zwierzęta. Żołnierzy, których nie trzeba latami szkolić ani uczyć dyscypliny. I ja dam takich żołnierzy temu, kto mi dobrze zapłaci.
– Więc ci ludzie? – machnąłem dłonią.
– Właśnie! Opracowałem recepturę mikstury zamieniającej zwykłego, prostego człowieka w nie znającą uczuć maszynę do zabijania. Wypróbowałem przepis na mieszkańcach jednej z wiosek…
– Ci, którzy zniknęli – pokiwałem głową. – Właśnie – klasnął w dłonie. – Ekstrakt powoduje również całkowite uzależnienie. Jeśli go nie podasz tym ludziom na czas, będą wyć z bólu i pożądania, błagać… Zrobią wszystko za następną porcję! I w ten sposób zyskujesz nad nimi pełnię władzy…
– Bardzo sprytne, doktorze. Podziwiam pańskie zdolności.
Rozpromienił się i usiadł wygodniej w fotelu.
– Ekstrakt działa tylko przez kilka godzin, a potem powoduje słabość i omdlenia, ale liczę, że dopracuję jeszcze szczegóły – zamyślił się i wyseplenił coś do siebie, a potem podniósł na mnie wzrok. Jego oczy były błyszczące i szalone. – Czy pan ogarnia to swym umysłem, inkwizytorze? Tysiące chłopów przemienionych w wiernych i bezlitosnych wojowników? Rozdzierających wroga w atakach szału? Oni nie zastąpią zdyscyplinowanej armii, nie pokonają wyszkolonych najemników, ale wprowadzą nowe zasady do sztuki wojennej…
– Ma pan tych swoich doskonałych żołnierzy – zaśmiałem się. – Moi ludzie właśnie wrzucają trupy do bagna.
– Człowieku! Przecież zdążyłem podać ekstrakt tylko dwóm moim przybocznym. Reszta odpoczywała po ostatnich eksperymentach…
No cóż, ładnie szubrawiec nazywał wymordowanie całej wioski. Zawsze twierdziłem, że uczeni nie grzeszą nadmierną miłością bliźniego, ale Cornelius bił już wszelkie rekordy.
– Biegająca w szale hałastra ma być twoim niezwyciężonym wojskiem, doktorze?
– Wyobraź sobie tysiące, dziesiątki tysięcy tych ludzi – przymknął oczy w rozmarzeniu – pustoszących wrogie włości. Żywiących się zwłokami, nie czujących bólu i strachu, a może nawet nie potrzebujących odpoczynku, bo liczę, że uda mi się poprawić recepturę. Czy tu chodzi tylko o walory bitewne? Nie, inkwizytorze! Tu chodzi o zastraszenie wroga, obezwładnienie go ogromem nieszczęść, jakie spadną na jego ziemie! Ci ludzie, przemienieni mocą mej mikstury, będą siewcami grozy. Grozy, jakiej nie widział dotąd świat!
Przemyślałem jego słowa i pokiwałem głową. Było w nich zarówno szaleństwo, jak i nieubłagana logika.
– Gdzie jest recepta? – zapytałem, a on zagryzł wargi i odwrócił głowę.
– Doktorze, jeśli będzie trzeba, wydobędę to od ciebie ogniem i żelazem. Gdzie jest recepta? Gdzie są próbki?
Niechętnie wstał i podszedł do ściany. Szarpnął i otworzył drzwiczki małej szafeczki. W środku była skrzynka. Odtrąciłem go i sam ją wyjąłem. Uniosłem wieko i w środku zobaczyłem kilka słoiczków z brązowego szkła oraz złożoną na czworo kartę pergaminu. Gestem kazałem doktorowi, by usiadł z powrotem na krześle, i rozwinąłem pergamin.
– Nic pan z tego nie zrozumie – burknął. – Trzeba być alchemikiem, by pojąć, o co tu chodzi. Pracowałem nad tym całe życie! Ja, doktor Cornelius Altenferg! Moje imię przetrwa na wieki!
Wyraźnie podniecał się własnymi słowami, więc postanowiłem nie zwracać na niego uwagi. Wyjąłem korek zatykający wlot jednego ze słoików i zajrzałem do środka. Gęsta, brązowa i śmierdząca zgnilizną maź wypełniała naczynie po brzegi.
– I oni to jedli? – zapytałem.
– Nie – sapnął rozdrażniony, że mu przerywam perorę. – Ekstrakt należy rozpuścić w alkoholu, a potem w wodzie i podawać doustnie. Wlej go do miejskiej studni, a zobaczysz cudowne efekty – uśmiechnął się, ukazując zakrwawione dziąsła.
– Aha – odparłem.
Włożyłem pergamin i słoik z powrotem do skrzynki i otworzyłem drzwi.
– Kostuch, pozwól no – zawołałem, a kiedy przyszedł, wyszeptałem mu do ucha rozkaz.
Zawahał się i poprosił, żebym powtórzył. Rzadko mu się to zdarzało, ale mogłem go w tej chwili zrozumieć. Obawiam się, mili moi, że sam otrzymując takie polecenie, pomyślałbym w pierwszej chwili, że się przesłyszałem.
Zamknąłem starannie drzwi i podszedłem do doktora z szerokim uśmiechem na twarzy. Przytrzymałem mu ramiona i wbiłem ostrze sztyletu w grdykę. Przeciąłem mu struny głosowe, tak, by nie mógł krzyczeć, ale wiedziałem, że konanie zajmie trochę czasu. Zresztą, jak na mój gust i tak zdechnie zbyt szybko.
– Ccco pan? – Rons ruszył w moją stronę i patrzył osłupiały na Corneliusa, który właśnie upadł z łomotem na podłogę.
Doktor zwijał się, toczył z ust krwawą pianę, a palcami, zakrzywionymi niczym szpony, usiłował zatamować krew i zacisnąć ranę.
– Zresztą, może i racja – porucznik odetchnął głęboko. – W końcu mamy receptę i próbki. A ta kanalia niech zdycha.
– Niech zdycha – zgodziłem się. – Ale nie mamy recepty, poruczniku – położyłem dłoń na skrzyni – ani próbek. Ja je mam.