Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Patrz tu – powiedział.

Pomiędzy udami mężczyzny ziała czerwona, szarpana rana. Tam niegdyś były genitalia, teraz nie zostały po nich nawet strzępy. Widziałem w życiu gorsze rzeczy, ale ta bezsensowna śmierć robiła jednak wrażenie. Bezsensowna, bo nie widziałem celu w masakrowaniu w ten sposób człowieka i porzucaniu ciała w głuszy. Zwłaszcza, że obrażenia sprawiały wrażenie, jakby zadano je prawie jednocześnie. A więc nie tortury, a potem śmierć, tylko najpierw zwierzęco dzikie masakrowanie żywego ciała, a potem pastwienie się nad zwłokami.

– Zabrali? – zapytałem. – Jego fiuta?

– Raczej zjedli – mruknął Kostuch i wskazał następne ślady po zębach, tym razem widniejące na udach i podbrzuszu. – Mówię ci, Mordimer, to wilkołaki.

Słowo „wilkołaki” być może nie było nazbyt dobrym określeniem. Za bardzo kojarzy się ono z różnymi głupstwami, bajędami i legendami, którym ludzie racjonalnie myślący (tacy jak wasz uniżony sługa) nie dają posłuchu. Przemiana człowieka w wilka jest niemożliwa ze względów czysto anatomicznych. Wiem to dobrze, mili moi, gdyż studia anatomiczne należały do mego wykształcenia. Nie sądzicie chyba, że można wygrywać muzykę ludzkiego ciała, nie posiadając stosownego wykształcenia oraz przygotowania?

Tyle, że niektórzy koniecznie chcieli się w takie wilki jednak zamieniać. Ganiali więc po polach i lasach, nadzy lub ubrani jedynie w zwierzęce skóry i napadali Bogu ducha winnych podróżnych albo miejscowych wieśniaków. Nieraz już takiego wilkołaka – nie wilkołaka zdarzało się nam schwytać i posłać tam gdzie jego miejsce – na szubienicę. Czemu nie na stos? – zapytacie. Ano dlatego, by pokazać, że zwykła konopna lina zupełnie wystarcza na przebierańca, i niepotrzebne są do tego święte płomienie.

– Jakoś dziwnie zaopiekowali się jego rzeczami, jak na wilkołaki – powiedziałem sarkastycznym tonem. – Myśl czasami, Kostuch, co?

Parsknął tylko, ale nic nie powiedział, bo wiedziałem, że w gruncie rzeczy się ze mną zgadza.

– Co robimy? – zapytał.

– A co mamy robić? – wzruszyłem ramionami. – Jedziemy dalej. Wilki będą miały obiadek.

Przeprowadziliśmy konie obok trupa i wskoczyliśmy na siodła. Tyle zdążyliśmy zrobić, kiedy zobaczyliśmy następne ciało. Tym razem młodej, nagiej dziewczyny. Jej jasne, skołtunione włosy były zlepione krwią, skóra twarzy niemal oderwana od kości, a prawa pierś wygryziona tak, że wisiały z niej jedynie strzępy. Zauważyłem, że nie miała również palców u jednej z dłoni.

– To bez sensu, Mordimer – powiedział Kostuch, kiedy znowu kucaliśmy obok zwłok. – To nie ma żadnego sensu.

Nie musiał mi tego mówić. Ale ludzie, moi mili, nie zawsze kierują się rozumem. Uczucia i emocje rządzą naszymi zachowaniami, jak świat światem, i rządzić będą do końca tegoż świata. A tu widać uczucia i emocje podpowiadały mordercom, iż ciała należy zmasakrować, a potem częściowo zjeść. Zresztą z całą pewnością nie chodziło o głód, lecz o perwersyjną rozkosz wbicia się zębami w ludzkie mięso i szarpania go na strzępy. Szkoda, że na świecie jest tylu osobników złych i zdegenerowanych. Cóż, Pan doświadcza rodzaj człowieczy, ale stworzył również nas – inkwizytorów, którzy jesteśmy strażnikami porządku i siewcami miłości.

* * *

Mgła ustąpiła. Nadal przy ziemi snuły się szarawe strzępy, a powietrze było przesycone wilgocią, ale w porównaniu z wczorajszym dniem pogodę można byłoby nazwać wręcz uroczą. Przynajmniej widzieliśmy teraz las i przecinki wśród drzew oraz słońce próbujące prześwitywać zza mglistego całunu.

Siedzieliśmy przy śniadanku złożonym z jęczmiennych placków, mięsa i wina, kiedy usłyszałem dobiegający z lasu hałas, jakby ktoś nieostrożnie i w pośpiechu przedzierał się przez krzaki. Drugi spojrzał również w tamtą stronę i położył kuszę na kolanach. Być może był to zbytek ostrożności, gdyż hałas wywołany został przez jednego człowieka lub duże zwierzę, ale zważywszy na doświadczenia poprzedniej nocy… Jeden tylko Kostuch nie zareagował i, mrużąc oczy, obgryzał spokojnie pieczyste, a tłuszcz skapywał mu po brodzie.

Hałas się zbliżał, aż wreszcie na polanę wpadła kobieta w podartej kapocie. Miała rozwichrzone włosy i wyraz obłędnego przerażenia na twarzy. Kiedy nas dojrzała, najpierw stanęła jak wryta, a potem pobiegła w naszą stronę krzycząc i szlochając.

– Ratujcie, szlachetni panowie, ratujcie w imię Jezusa!

Wpadła w nasz krąg, przewróciła bukłak z winem i wylądowała w objęciach Kostucha. Ale kiedy uniosła głowę, zobaczyła twarz mego towarzysza i musiała sobie zdać sprawę, iż być może wpadła z deszczu pod rynnę. A ścigające ją niebezpieczeństwo mogło okazać się niczym w porównaniu z tym, przed czym stanęła twarzą w twarz. Szarpnęła się w tył, ale Kostuch przytrzymał ją mocno w pasie.

– A dokąd to, turkaweczko? – zapytał słodkim głosem. – Spieszno ci gdzieś?

Jego ręka już błądziła w okolicy piersi dziewczyny. A miała wokół czego błądzić, bo piersi te prezentowały się pierwszorzędnie. Przynajmniej, jeśli mogłem to ocenić, patrząc na jej porwany kaftan.

– Zostaw, Kostuch – rozkazałem. – Chodź tu! – Szarpnąłem dziewczynę za rękę, klapnęła na ziemi obok mnie.

– Uspokój się – powiedziałem. – Masz! – Podniosłem bukłak, w którym ocalały jakieś resztki, i wlałem wino w jej usta.

Zauważyłem, że kobieta, chociaż ma zmierzwione włosy i podrapaną twarz, to jest nawet całkiem ładna. Nie taka znowu młoda, ale jednak ładna. Ona przyssała się do wina, opróżniła bukłak, splunęła, a potem zwymiotowała za siebie. Kostuch parsknął zniecierpliwiony, a dziewczyna przetarła wargi wierzchem dłoni i znowu zaczęła przeraźliwie szlochać. Obróciłem ją do siebie i strzeliłem w policzek otwartą dłonią. Raz, drugi, mocno. Zaskowyczała, a potem umilkła i wtuliła się we mnie całym ciałem. Teraz chlipała mi gdzieś pod pachą. Pierwszy roześmiał się.

– Mordimer został, prawda, niańką – powiedział.

– Zamknij się, matole – mruknąłem i poklepałem dziewczynę po plecach. – No mów, moje dziecko, co się stało – zwróciłem się do niej, nadając głosowi łagodne brzmienie. – Pomożemy ci, jeśli tylko będziemy mogli.

– O tak, pomożemy. – Drugi wykonał charakterystyczny ruch biodrami.

Mój Boże – pomyślałem – muszę pracować z gromadą idiotów i zwyrodnialców. Czemuż, ach czemuż, mój Panie, w tak okrutny sposób pokarałeś biednego Mordimera? Dlaczego nie mogę siedzieć w Hezie, popijać winka w karczmach i chędożyć swawolnych dziewek? Tylko muszę obijać się po wertepach, oglądać zwłoki zmasakrowanych i częściowo objedzonych ludzi, pocieszać przerażone niewiasty oraz wysłuchiwać idiotycznych żartów towarzyszy podróży. Wiem, że Bóg jest samym dobrem, ale czasami ciężko mi w to uwierzyć.

– Moje dziecko – przemówiłem znowu. – Proszę, powiedz, co cię trapi?

– Jesteście księdzem, panie? – odezwała się, unosząc głowę, a Pierwszy parsknął śmieszkiem.

– Taaa i ochrzci cię, prawda, swoją kropielnicą, córeczko – zadrwił.

– Nie jestem księdzem – odparłem, nie zwracając uwagi na bliźniaka – ale inkwizytorem.

– O, Boże! – wykrzyknęła, a w jej głosie była prawdziwa radość. – Jak to dobrze! Jak dobrze! Bóg mnie wysłuchał!

Niemal słyszałem, jak Pierwszy kłapnął zębami ze zdumienia. Bo widzicie, mili moi, ludzie rzadko kiedy witają inkwizytora okrzykami radości i nieczęsto okazują mu, jak bardzo są szczęśliwi z jego obecności. Słysząc, iż w pobliżu jest inkwizytor, większość osób ma ochotę szybko znaleźć się w innym miejscu. Tak, jakby nie wiedzieli, że zajmujemy się tylko winnymi herezji, kacerstwa oraz czarów, a nie mamy powodów, by niepokoić prawych i bogobojnych obywateli.

Oni się zdumieli, a ja się zaniepokoiłem. Kiedy prosta, przerażona kobieta uważa, że największym szczęściem dla niej będzie spotkanie inkwizytora, oznacza to, iż ujrzała coś naprawdę strasznego. Coś odbiegającego od normy. Coś budzącego lęk swoją nienaturalnością.

23
{"b":"100397","o":1}