Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Powiesz mi wreszcie co się stało?

– Napadli na nas… Oni… Ci, ci, ci… – zająknęła się, więc potrząsnąłem nią.

– Kto, na miecz Pana!?

– Nie wiem. – Jej twarz wykrzywiła się w grymasie obrzydzenia. – Byli jak ludzie i nie jak ludzie. Zabijali… wszystkich… gryźli, odrywali mięso… – zatchnęła się, a potem zwymiotowała znowu. Tym razem tuż obok mojego buta.

Poklepałem ją uspokajająco po plecach.

– Już dobrze, moje dziecko. Nie damy ci zrobić krzywdy. Kim jesteś?

– Mieszkam tu w wiosce – powiedziała, chlipiąc. – Wszystkich zabili. Wszystkich. Dzieci też.

– Kim byli? Jak wyglądali?

– Jak ludzie – spojrzała na mnie, a w jej wzroku było jakieś potworne niezrozumienie. – I nie jak ludzie. Mieli takie oczy… i tak krzyczeli… Boże mój, tak krzyczeli… Śmiali się i zabijali, rzucali oderwanymi głowami, wyrywali flaki… – Znowu ukryła głowę pod moją pachą.

– Zaprowadzisz nas tam – powiedziałem.

– Nie! – wrzasnęła, aż zaświdrowało mi w uszach. Próbowała się wyrwać, ale przytrzymałem ją bardzo mocno.

– Spokojnie, moje dziecko – powiedziałem. – Popatrz na mnie. No, popatrz na mnie! – rozkazałem ostrzej.

Podniosła wzrok.

– Jestem licencjonowanym inkwizytorem biskupa Hez-hezronu – powiedziałem. – Nazywam się Mordimer Madderdin. Całe lata uczono mnie nie tylko przesłuchiwać ludzi, nie tylko prawd naszej wiary. Uczono mnie też walczyć. Spójrz tutaj. – Wziąłem w dłonie jej głowę i obróciłem ją twarzą w stronę Kostucha. – To mój pomocnik. Żołnierz i morderca. Zabił więcej ludzi, niż potrafiłabyś zliczyć, a nawet pomyśleć…

Kostuch skłonił się ironicznie, ale na jego twarzy pokazał się lekki uśmiech. Dzięki temu wyglądała ona jeszcze straszniej niż zwykle.

– I spójrz też na nich. – Wskazałem bliźniaków. – Nieduzi są wzrostem, prawda? Ale nie znajdziesz lepszych w kuszy i sztylecie. To nie my lękamy się potworów i ludzi, moje dziecko. To potwory oraz ludzie umykają przed nami. I wiesz dlaczego? Nie tylko dlatego, że jesteśmy silni i szkoleni. Z nami jest chwała i miłość naszego Pana Boga Wszechmogącego oraz Jezusa Chrystusa, który, schodząc w chwale z krzyża swej Męki, mieczem i ogniem ukazał nam, jak rozprawiać się z wrogami.

Nie wiem, czy moje słowa w pełni do niej docierały, ale z całą pewnością ją uspokajały. W jej oczach nie było już takiego obłędu, a rysy twarzy wygładziły się.

– Jak ci na imię, moja miła? – zapytałem. – Masz jakieś imię, prawda?

– Elissa – powiedziała, mrugając nerwowo. – Mam na imię Elissa, panie.

– Zaprowadzisz nas więc, Elisso, do wioski. To niedaleko stąd, prawda?

– Kilka mil – odparła cicho i rozejrzała się. – Biegłam przez las…

– A teraz pójdziemy spokojniutko. Wsadzę cię na mojego konia…

Drugi, słysząc te słowa, parsknął głupim śmiechem i poklepał się po udach, ale spojrzałem na niego w taki sposób, że uśmiech zgasł mu na twarzy. Bliźniak odwrócił wzrok i udał, że strzepuje coś z nogawic.

– … i pojedziesz jak dama, dobrze?

– Dobrze, panie – odparła.

– Będziemy cały czas koło ciebie i nikt nie wyrządzi ci krzywdy, rozumiesz?

– Tak, panie – powiedziała. – Ale co ja zrobię? Co ja zrobię, kiedy wszystkich zabili?

– Kto tu jest panem? – spytałem. – Kto włada tymi ziemiami?

– Pan hrabia – odparła.

– Jaki hrabia? – westchnąłem.

– Hrabia de Rodimond – zagryzła język, żeby sobie przypomnieć.

Nigdy w życiu nie słyszałem takiego nazwiska, ale nie było w tym nic dziwnego. Cesarz ostatnimi laty przyznawał tytuły hrabiowskie tak często, jakby je wyciągał z kapelusza. I teraz prawie każdy właściciel zamku oraz paru wiosek już mienił się hrabią lub lordem lub nawet księciem. Sam znałem książąt, którzy nie mieli nawet gotówki, by kupić drewno na zimę, ale za to z zapałem rozprawiali o rodowych koligacjach i szlachetnym pochodzeniu, a córki chętnie wydawali za majętnych mieszczan, pod warunkiem, że ci odpowiednio podsypali złotem. Więc pewnie de Rodimond należał właśnie do takiego pokroju ludzi.

– Wiesz, gdzie jest jego zamek? – spytałem.

– Dzień drogi stąd – powiedziała po chwili. – Trzeba iść wzdłuż rzeki.

– Dobrze – odparłem. – Umówmy się tak, Elisso. Kiedy pokażesz nam już wioskę i opowiesz o napadzie, pojedziemy do zamku twego pana, gdyż musi on dowiedzieć się o tym, co stało się na jego ziemiach. A ja poproszę, by znalazł dla ciebie pracę i dach nad głową w zamku. Dobrze?

– Och, dziękuję ci, panie – krzyknęła z prawdziwą radością w głosie i przycisnęła moją dłoń do ust.

Uśmiechnąłem się, bo lubię ludzi, którzy potrafią okazywać wdzięczność. Pogłaskałem ją po zmierzwionych włosach.

– Jedźmy więc – rozkazałem i wstałem z miejsca.

* * *

Do wioski Elissy dotarliśmy w kilka pacierzy. Osada leżała w rozszerzeniu rzeki i była typowa dla cesarskiego pogranicza – terenów niezbyt bezpiecznych, słabo zaludnionych, a zimą nawiedzanych przez hordy głodnych wilków, albo, co gorsza, wygłodniałe niedźwiedzie (jeśli ktoś był na tyle głupi, by je budzić z zimowej drzemki). Domy były solidnie zbudowane, wzniesione z potężnych bierwion. Budowniczowie wycięli jedynie niewielkie wyloty okienne i równie małe wyloty drzwiowe. Widać, że każdy z tych domów został przystosowany do tego, by mieszkańcy mogli łatwo obronić się przed niespodziewanym napastnikiem. Jakże inne to było od chatynek z darni i gliny, tak częstych w bezpiecznych okolicach Hezu, gdzie zimy były łagodne, a biskupi justycjariusze na gardle karali każdego, kto byłby skory do gwałtów lub rabunków.

Trupy leżały wszędzie. Przy studni i na progach domostw. Ktoś próbował uciekać do rzeki i leżał teraz na płyciźnie, z wybałuszonymi, omywanymi przez fale, oczami. Ktoś inny widać stawiał opór, bo miał jeszcze w ręku zakrwawioną siekierę o dwóch ostrzach. Nic mu to nie pomogło. Dwie kobiety leżały zwinięte w kłąb, jak porzucone szmaty, i widziałem, że do końca próbowały chronić dzieci. Jedno z nich miało oderwaną od tułowia głowę, drugie przytulało się do oberżniętego ramienia matki, a czaszkę strzaskał mu potężny cios. Tak mocny, że czaszka ta była tylko rudoczerwoną galaretą z wystającymi szpikulcami kości i szarymi naciekami rozlanego mózgu.

Widziałem wiele rzeczy w życiu. Widziałem ludzi umierających w salach tortur i ludzi smażonych na stosach, wdychających smród własnego, palonego tłuszczu. Widziałem spustoszone i spalone wioski. Widziałem, jak karze się buntowników i ich rodziny. Widziałem gwałty oraz rzezie. Ale ten widok był inny od wszystkiego. Dlatego, że ta masakra nie miała sensu. Kobietom i mężczyznom nie zdarto ubrań ani ozdób. Nie zabrano broni lub narzędzi. Nie widziałem śladów gwałtu, przesłuchań ani tortur. Wszystko wskazywało, że gromada napastników wdarła się do wioski i wymordowała mieszkańców dla czystej radości mordowania. Nie było im potrzebne nic, co mieli ci ludzie. Nie był to też sposób ich ukarania za jakieś winy. Buntowników karze się przecież w inny sposób. Zaskoczyło mnie tylko jedno. Dlaczego ciała napotkane w lesie zostały rozebrane, a tutaj wszystkie zwłoki nadal były w ubraniu? A może mężczyzna i kobieta w lesie zostali napadnięci, kiedy nago oddawali się cielesnym przyjemnościom? I dlatego nie znaleźliśmy ubrań? Tak czy inaczej, napastnicy nie byli wilkołakami. Wilkołaki nigdy nie używają broni. Ich przekonanie o tym, że są dzikimi zwierzętami nie pozwoliłoby im skorzystać z pałki, siekiery, czy włóczni. A na ciałach pomordowanych wyraźnie widziałem kłute, cięte oraz miażdżone rany.

– Jessa. – Dziewczyna jadąca na moim koniu wskazała palcem kobietę, której głowę rozbito o cembrowinę studni. – Moja przyjaciółka. – Chlipnęła i przetarła nos palcami. – Miała wychodzić za mąż…

Zsiadłem z konia i podałem jej rękę. Zawahała się przez moment, ale potem zeskoczyła. Widziałem, że stara się odwracać wzrok od trupów.

– Obejrzyjcie tu wszystko – rozkazałem chłopakom. – I meldujcie mi o każdej dziwnej rzeczy, którą dostrzeżecie.

24
{"b":"100397","o":1}