Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Tu wszystko jest dziwne – mruknął Kostuch.

Pchnąłem drzwi jednego z domów i zajrzałem do środka. We wnętrzu było pusto, tylko na palenisku leżał wywrócony kociołek. Skinąłem na Elissę.

– Zostań tu – rozkazałem. – A ja rozejrzę się po wiosce.

– Wrócicie po mnie, panie? Prawda? Wrócicie? – zabełkotała z przerażeniem.

– Elisso. – Wziąłem ją za rękę. – Oczywiście, że wrócę. Nic ci już nie grozi. Usiądź i czekaj na mnie.

Wyszedłem na zewnątrz i starannie zamknąłem za sobą drzwi. Nie przypuszczałem, by cokolwiek zagrażało nam w tej chwili, ale dziewczyna była jedynym świadkiem zbrodni. I być może, kiedy przyjdzie co do czego, rozpozna napastników. A wtedy nadejdzie czas Mordimera i jego w pokorze stawianych pytań. Wyjaśnijmy sobie jednak pewną kwestię, mili moi. Mordimer Madderdin – licencjonowany inkwizytor biskupa Hez-hezronu – nie jest rycerzem na białym koniu, obrońcą uciśnionych i biczem na złoczyńców. Świat rządzi się swoimi prawami, z których jedno mówi, iż słabi zawsze padają łupem silnych. Dlatego nie przejąłbym się specjalnie, gdyby chodziło o bandę maruderów albo opryszków grasujących po wsiach i ściągających haracz lub zabawiających się z miejscowymi dziewkami. Ale tu rzecz zdawała się o wiele poważniejsza i zastanawiałem się, czy w grę nie wchodzą czary lub wyznawanie jakiegoś pogańskiego kultu.

Podszedłem do Kostucha, który przykucnięty, oglądał z uwagą ciało starego mężczyzny z rozciętą na pół czaszką.

– Słyszałeś kiedyś o czymś podobnym? – zapytałem.

Kostuch ma znakomitą pamięć. Nie jest może zbyt bystry, ale potrafi przytoczyć co do słowa rozmowy sprzed lat, a wszystkie plotki i ploteczki urządziły sobie w jego głowie przytulny magazyn.

– Nie, Mordimer – podniósł na mnie wzrok. – O niczym, co przypominałoby tę wieś.

– Rytualne mordy? Kult siły i wojny? Ofiarny kanibalizm? – poddałem sam, nie za bardzo wierząc we własne słowa.

– Nie zgadza się, Mordimer – pokręcił głową.

– Wszystko jest nie tak.

– Znalazłeś coś? – Spojrzałem na zwłoki starego człowieka.

– To samo. Bity, kłuty, siekany, potem pogryziony…

– Pastwili się nad martwym już ciałem, prawda? Nic ci to nie przypomina?

Znowu pokręcił głową.

– Przykro mi, Mordimer.

Ja myślę. Mnie też było przykro. Nienawidzę nierozwiązanych zagadek, tajemnic i sekretów. Prawdziwą satysfakcję odczuwam dopiero wtedy, kiedy znajduję światełko w ciemnym tunelu. I teraz też wiedziałem, że nie spocznę, póki nie dowiem się, kto i dlaczego zabił tych ludzi. Nie zależało mi na ich życiu czy śmierci. Wieśniacy to tylko wieśniacy. Dobry Pan stworzył ich, by pracowali w znoju i trudzie, a potem umierali. Wszak Pismo mówi: „oddajcie każdemu, co mu się należy. Komu podatek – podatek, komu cło – cło, komu uległość – uległość, komu cześć – cześć”. I oni tak właśnie przez całe życie oddawali. A teraz, wreszcie, przyszło im oddać życie. Dla czyjejś zabawki.

Na czym mi, w takim razie, zależało, skoro ani nie litowałem się nad tymi ludźmi, ani nie miałem ambicji, by zamienić się w sprawiedliwy miecz prawa? Ano, zależało mi na sprawdzeniu własnych sił. Jak mógłbym w przyszłości spokojnie myśleć o tych dniach, wiedząc, że poddałem się i nie odnalazłem wytłumaczenia? Że nawet nie próbowałem odszukać światełka, i rakiem, chyłkiem wycofałem się z tajemniczego tunelu?

– A może – Kostuch zastanawiał się przez chwilę. – Może byś pogadał z nimi, Mordimer?

– Z kim? – nie zrozumiałem go.

– No… z nimi. – Powiódł ręką wokół.

– Ty chyba oszalałeś! – Nawet się na niego nie rozgniewałem. – Mam rozmawiać z umarłymi? Tego byś chciał, Kostuch? Na miecz Pana, dlaczego ja się z wami zadaję?

Wstałem i odszedłem od niego. Oczywiście, że mogłem próbować porozmawiać z umarłymi. Ich duchy unosiły się jeszcze tu gdzieś w pobliżu, pełne bólu, gniewu, żalu i niezrozumienia. Przywołanie tych duchów było mniej więcej tak samo bezpieczne, jak wejście do klatki z rozjuszonymi lwami. Zresztą, lwy najwyżej pozbawią cię życia, a zemsta umarłych może być dużo gorsza. Nie mówiąc już o tym, że nekromancji zabraniały święte zasady naszej wiary. Owszem, my inkwizytorzy, mieliśmy prawo łamania zasad w imię wyższej konieczności. Ale z całą pewnością konieczność taka nie zachodziła w tej chwili. Nawet, gdybym poradził sobie z duchami pomordowanych, z całą pewnością podobne zabawy nie spodobałyby się mojemu Aniołowi. A gniew Aniołów jest straszniejszy niż całe zło, które potraficie sobie wyobrazić i całe zło, którego wyobrazić sobie nie potraficie.

I kiedy odchodziłem od Kostucha (coraz bardziej zdumiony, iż śmiał w ogóle coś takiego zaproponować), nagle dojrzałem trzech jeźdźców otaczających zaprzężony w dwa konie wóz. Kawalkada nadciągała od północy.

– Mamy gości! – zawołałem.

Kostuch i bliźniacy spojrzeli we wskazanym przeze mnie kierunku. Potem wszyscy czterej stanęliśmy pośrodku wioski, tuż obok cembrowanej studni, przy której leżały jeszcze zwłoki młodej kobiety.

– Mają barwy – powiedział półgłosem Kostuch.

Rzeczywiście, trzech konnych wyraźnie ubierało się w barwy jakiegoś magnata. Mieli szarozielone kubraki z amarantowymi naszywkami, a ich konie były dobrze utrzymane, z bogatą uprzężą. Na wozie jechało następnych trzech mężczyzn, zapewne ze służby. Ale zauważyłem też, iż wszyscy byli dobrze uzbrojeni, w miecze i oszczepy. Słońce mieliśmy za plecami, więc przybysze dostrzegli nas później niż my ich. Ale nasza obecność wyraźnie ich zaniepokoiła. Zatrzymali się i naradzali przez chwilę, a potem znowu ruszyli w stronę wioski. Tym razem jednak zmienili szyk. Na koźle został tylko woźnica, a dwaj pozostali piesi szli po bokach wozu. Jeźdźcy zostali nieco z tyłu.

– Zdejmiemy ich? – zapytał Kostuch.

– A może przedtem porozmawiamy? – zaproponowałem. – Czyś ty dzisiaj do reszty zdurniał?

Kostuch warknął coś niezadowolony, a bliźniacy roześmieli się jednym głosem.

Na skraju wioski wóz zatrzymał się, a wszystkich sześciu mężczyzn podeszło do nas. Widziałem, że starają się zachować ostrożność, chociaż rozbawił ich widok bliźniaków. Jasnobrody, starszy mężczyzna o twarzy zasuszonego sępa, powiedział coś półgłosem, wskazując moich towarzyszy palcem, i wszyscy się zaśmiali.

Śmiejcie się, śmiejcie – pomyślałem. – Jak dojdzie co do czego, minie wam ochota do śmiechu. Bowiem ja, mili moi, nie zabieram ze sobą bliźniaków z uwagi na ich wygląd lub towarzyską atrakcyjność. Pierwszy i Drugi nie tylko dysponują interesującymi zdolnościami, które człowiek prosty mógłby nazywać magią. Obaj są mordercami. Wyćwiczonymi, pozbawionymi skrupułów i mocnymi, niczym przybrzeżne trzemy.

– Kim jesteście, ludzie? – zakrzyknął jasnobrody.

– Sam się opowiedz – rzekłem spokojnie.

– Jestem porucznik Rons ze straży pana hrabiego de Rodimond – odparł, a na jego blade policzki wypełznął rumieniec. – Gadaj lepiej kim ty jesteś, zanim nie każę was ubić.

Kostuch roześmiał się i odrzucił kaptur z głowy. To zrobiło wrażenie. To zawsze robi wrażenie.

– Co tu się stało? – Powiodłem dłonią wokół. – Dlaczego ci ludzie zginęli i skąd ty się tu wziąłeś?

– Na Boga, człowieku. – Koń porucznika zatańczył spięty ostrogą. – Nie usłyszałeś, co mówię? Gadaj kim jesteś!

– Jestem Mordimer Madderdin – rzekłem, wstając z cembrowiny. – Licencjonowany inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu.

Przez chwilę przyglądał mi się badawczo.

– Zmykajcie stąd – rzekł wreszcie. – Inkwizytor, czy nie, nie masz tu nic do roboty.

– Nie? A może jednak? – powiedziałem zimno, bo nie podobał mi się ani ten człowiek, ani jego ton. – Twój pan będzie mi musiał odpowiedzieć na kilka pytań.

– Hrabia nie zadaje się ze śmieciami – warknął towarzysz porucznika, młody mężczyzna o gładko wygolonej twarzy i niebieskich oczach.

– A ty co? Jesteś jego laleczką? – burknął Kostuch.

Młodzieniec spiął konia i ruszył w stronę Kostucha. Stanąłem mu na drodze.

– Pokój! – zawołałem drwiąco. – Pokój między chrześcijany!

25
{"b":"100397","o":1}