– Zostaw! – warknął porucznik do towarzysza. – Skoro chcesz – zwrócił się w moją stronę – możecie jechać z nami. Ale powiem ci od razu, inkwizytorze, że pan hrabia nie przepada za tobie podobnymi.
Cieszyłem się, iż nie wybrał walki. Nie wiem, czy uznał, że próba zabicia inkwizytora mogłaby mu mocno zaszkodzić, czy też zrozumiał, że inkwizytor oraz jego towarzysze nie mogą być łatwymi celami. Tak czy inaczej, wydawał się człowiekiem postępującym rozsądnie.
– Nie jesteśmy od tego, by nas lubić – odparłem ze szczerym uśmiechem. – Jesteśmy od tego, by dawać ludziom słodką radość wyznania grzechów. A tu widzę ich sporo. – Znowu zatoczyłem krąg dłonią.
– Ano tak – porucznik zeskoczył z siodła. – Ładujcie trupy – rozkazał służbie. – Nie zadawaj mi pytań, inkwizytorze, bo nie wolno mi na nie odpowiadać. Ale jeśli pan hrabia uzna, że jesteś przydatnym narzędziem, być może wyjawi ci, co się tutaj dzieje.
– Wszyscy jesteśmy narzędziami tylko w ręku Boga – odparłem, patrząc mu prosto w oczy, a on nie odwrócił wzroku.
Wiedziałem, że w posiadłości hrabiego będę szukał odpowiedzi na jedno pytanie: jak to się stało, że wóz zbierający trupy i żołnierze hrabiego przybyli do wioski w kilka godzin po masakrze? Skoro do zamku był dzień drogi?
* * *
W czasie podróży do letniego dworu hrabiego (tak nazywał tę posiadłość porucznik Rons) nie wydarzyło się nic godnego wzmianki. Towarzysze porucznika i służba musieli dostać ścisły zakaz rozmawiania z nami, bo odzywali się jedynie zapytani, a i to niechętnie oraz półgębkiem. Ale ja również nie starałem się być wścibski. W końcu tak czy inaczej, wszystkiego dowiemy się na miejscu. Na razie jechaliśmy w przemiłym towarzystwie kilkunastu trupów (zauważyłem, że służba pozbierała wszystkie zwłoki, jakie napastnicy pozostawili we wsi) i całe szczęście, iż droga była krótka, a na dworze dość chłodno, gdyż w innym wypadku moje delikatne powonienie mogłoby zostać narażone na pewnego rodzaju dyskomfort. Nie jestem może człowiekiem nadmiernie wrażliwym, ale jakoś wolę zapach lasu i łąki od smrodu rozkładających się ciał. A są ludzie, którym to nie przeszkadza. Jak chociażby mój drogi Kostuch, który sam zwykle cuchnie niczym kilkudniowy trup.
Jednak zanim wyjechaliśmy z wioski, wykorzystałem czas, kiedy ludzie porucznika zajęci byli zbieraniem ciał i wszedłem do chaty, w której zostawiłem Elissę. Kiedy usłyszała kroki rzuciła się do kąta i przywarowała tam niczym bity pies, ale zaraz uspokoiła się, kiedy zobaczyła, że to ja wchodzę do środka. Zawsze miła odmiana, bo ludzie na ogół nie odczuwają ulgi i radości widząc, że ich odwiedzam. Trudno zrozumieć, czemu lękają się inkwizytorów, którzy poświęcają przecież życie, by przysłużyć się zbawieniu każdego mężczyzny i każdej kobiety zamieszkujących ten padół płaczu.
– Posłuchaj mnie, dziecko – powiedziałem. – Posłuchaj bardzo uważnie, bo od tego może zależeć twoje życie.
Patrzyła na mnie w napięciu, bezwiednie wzięła w swe ręce moją dłoń i przycisnęła ją do piersi. Mówiłem już, że miała do czego przyciskać?
– Przyjechali tu ludzie twojego pana i jedziemy z nimi do zamku. Jesteś moją kobietą i wyruszyliśmy razem z Hezu, rozumiesz? Nigdy przedtem nie byłaś w wiosce i nie widziałaś, jak zabijano ludzi, ani żadnego z nich nie znałaś. Czy wyrażam się jasno?
– Tak, panie – odparła cicho.
– Trzymaj się blisko mnie i nie odzywaj się, choćby cię o coś pytano, rozumiesz? Nigdzie nie odchodź i nie dawaj się wyciągnąć na spytki. Staraj się nawet nie słuchać, jeśli cokolwiek będą mówić. Jeśli ktoś będzie chciał coś ci kazać albo zapyta, milcz i patrz na mnie. Jasne?
– Tak, panie – powtórzyła. – Ja nic nie rozumiem, ale…
Przerwałem jej, unosząc dłoń.
– Nic nie musisz rozumieć – rzekłem. – Słuchaj moich poleceń, a może uda ci się przeżyć.
Być może zastanawiacie się nad nadmierną czułostkowością i uczuciowością waszego uniżonego sługi. W końcu, jaki miałem interes w tym, by ratować nic nie warte życie dopiero co poznanej wieśniaczki? Otóż, mili moi, jak najdalszy jestem od tego, by odmawiać wartości czyjemukolwiek życiu. Zwłaszcza życiu kogoś, kto ocalał ze strasznej masakry, udowadniając tym samym, iż taka była właśnie wola Boga. A poza wszystkim Elissa była jedyną osobą, która widziała morderców. I kto wie, może w stosownej chwili jej wiedza mi się przyda? A może nawet ocali mi życie? Przyznam też – szczerze, z pokorą i niejakim zakłopotaniem – iż bardzo byłem ciekaw pełnych i kształtnych piersi Elissy. Miałem wrażenie, że całkiem przyjemnie będzie je zobaczyć falujące nad sobą i poczuć je w dłoniach. Zwłaszcza, że kobiety, wdzięczne wybawcy, odnajdują w sobie niewiarygodnie wielkie pokłady namiętności. Och, ja wiem, jakie to niskie i przyziemne myśli, ale po pierwsze, nie miałem już od kilku tygodni kobiety, a po drugie, jestem tylko człowiekiem ubogim duchem. I jak mówi Pismo, to właśnie dla takich jak ja przygotowano Królestwo Niebieskie.
Jednak wbrew moim obawom porucznik oraz jego ludzie nie zwracali szczególnej uwagi na Elissę. Dałem jej mój zapasowy płaszcz, pod którym skryły się wieśniacze szatki i trzymałem ją przez całą drogę blisko siebie. Była posłuszną dziewczyną i milczała przez całą podróż, a odpowiadała tylko wtedy, kiedy zadałem jej pytanie. Usłyszałem nawet, jak jeden ze służących mówi półgłosem do drugiego:
– Patrz, jak wytresował tę swoją kobitę – w jego głosie był podziw. – A moja strzępi ozór z byle powodu.
Przenocowaliśmy spokojnie, choć oczywiście nie omieszkałem rozkazać chłopcom, by na zmianę trzymali straż. Zauważyłem zresztą, iż tak samo postąpił porucznik Rons, co świadczyło o tym, że albo chciał mieć oko na nas, albo obawiał się pojawienia morderców. Choć ciężko było mi wyobrazić sobie bandę, która zaatakowałaby dziesięciu zbrojnych. Ja sam postanowiłem się wyspać, ale mam wrodzoną zdolność niezwykle czujnego snu, a zbliżające się niebezpieczeństwo działa na mnie niczym kubeł zimnej wody. Tym razem jednak spokojnie przedrzemałem do świtu, a w południe zobaczyliśmy położone w zakolu rzeki wzgórze, na którego zboczu wznosił się zgrabny, nieduży zameczek z dwoma wieżycami.
– Oto i jesteśmy – rzekł porucznik Rons, chyba tylko po to, by coś powiedzieć, bo sam przecież widziałem.
* * *
Hrabia de Rodimond był zażywnym, łysiejącym czterdziestolatkiem z wyblakłymi, wyłupiastymi oczyma. Przyjął nas ubrany w skórzany, poplamiony fartuch, a na jego palcach zobaczyłem żółte ślady po kwasie. Gabinet, do którego weszliśmy, był jednym z najlepiej urządzonych laboratoriów alchemicznych, jakie zdarzyło mi się widzieć. Na stołach stały wielkie palniki, retorty, kociołki i chłodnice. Na półkach tłoczyły się setki słoików i buteleczek z kamionki, gliny lub brązowego szkła. Z alkowy obok dobiegał zapach ziół i zobaczyłem tam setki suszących się roślin. Poza tym, cóż, jak w każdym szanującym się laboratorium alchemicznym pełno tu było przedmiotów cudacznych i nikomu nie potrzebnych: wypreparowany łeb krokodyla, róg hippopotamusa, zasuszony nietoperz z rozpostartymi skrzydłami i wyszczerzonymi kłami, pazurzasta niedźwiedzia łapa oraz dwa ludzkie szkielety, jeden duży, drugi mały, a w dodatku pozbawiony czaszki. Na drewnianej półce, wzdłuż ściany, stało kilkanaście oprawnych w skórę książek.
Hrabia krzątał się przy stołach i szczypcami zdejmował właśnie z palnika tygielek, z którego walił upiornie śmierdzący i duszący dym. Na pewno substancja miała domieszkę siarki, bo bardzo wyraźnie czułem ten charakterystyczny zapach.
– Nie mam czasu, nie mam czasu… – Obrócił się w moją stronę. – Rons, kto to jest, u Boga Ojca?
– Mówiłem już, panie hrabio. To inkwizytor z Hezu.
– Mordimer Madderdin, do usług pana hrabiego – skłoniłem głowę, a de Rodimond obrzucił mnie przelotnym spojrzeniem.